– Darmowa komunikacja miejska to wciskanie kitu, że Kraków dba o planetę i ma tyle sensu, co parasol w huraganie. Mówienie, że właściciel nowego BMW odkryje uroki tramwaju, to bajka. Kto naprawdę ma kasę, i tak wybierze własny fotel, nie gumową poręcz w zatłoczonym wagonie, obok śmierdzącego plebsu – pisze nasz dziennikarz Łukasz Mordarski.
22 września – „Dzień bez Samochodu”. Międzynarodowe święto, rzekomo w imię ratowania planety. Kraków, oczywiście, nie może zostać w tyle. Darmowe tramwaje, darmowe autobusy, a władze klepią się po plecach: „Patrzcie, jak pięknie zachęcamy kierowców do przesiadki!”. Tylko że to ma tyle sensu, co parasol w huraganie.
Kogo to niby skusi? Kierowców 15-letnich passatów, którzy od dnia zdania prawka traktują auto jak protezę? Ich przyzwyczajenie pęknie co najwyżej na łożu śmierci. A może tych prawdziwych królów asfaltu – w SUV-ach wielkich jak stodoła, w leasingowanych limuzynach? Oni mają wywalone. Benzyna po siedem? Pół biedy. Parking w centrum za piętnaście złotych za godzinę? Grosze. To ludzie, którzy równowartość miesięcznego biletu okresowego zostawiają w jednej knajpie z sushi.
A to właśnie im fundujemy darmowy przejazd. Pan w garniturze, który rano pali gumę pod biurowcem, nagle wsiada w tramwaj i czuje się jak ekologiczny bohater. Tyle że nie o pieniądze tu chodzi. Kto naprawdę ma kasę, i tak wybierze własny fotel, nie gumową poręcz w zatłoczonym wagonie, obok śmierdzącego plebsu.
„Dzień bez Samochodu” to nie promocja, tylko jednorazowa fotka do folderu „Kraków dba o środowisko”. Bez prawdziwej, realnej zmiany. Bo zamiast ekologii mamy festyn pozorów. Darmowa komunikacja? Jasne, niech korzystają ci, którzy i tak codziennie jeżdżą autobusami i tramwajami: uczniowie, pracownicy zmianowi, emeryci. Im się należy. Ale wciskanie kitu, że właściciel nowego BMW odkryje uroki tramwaju, to bajka.
Tak oto wygląda ten „Dzień bez Samochodu”. Jeden wielki darmowy przejazd dla tych, którzy go wcale nie potrzebują.






