Logo Kanał Krakowski
  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale

Obserwuj nas na:

  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale
Reklama - duża
  1. Strona główna

Głos z kanału

Radna walczy z karpiem, ale... pomyliła adres. "Odklejona od rzeczywistości"

Radna walczy z karpiem, ale... pomyliła adres. "Odklejona od rzeczywistości"

19 grudnia 2025 | 08:24

Grudzień w Krakowie. Mieszkańcy liczą każdą złotówkę, stoją w korkach, sprawdzają komunikaty o smogu i wkurzają się, że radni przegłosowali podwyżki cen biletów na komunikację miejską. A radna Aleksandra Owca postanawia skupić uwagę miasta na jednym „palącym” problemie: zakazie sprzedaży żywych ryb. To nie żart. To oficjalny apel, który pokazuje, jak daleko część miejskiej polityki odpłynęła od spraw naprawdę ważnych. Owca wyskoczyła z apelem, który brzmi jak żywcem wyjęty z twitterowej bańki, a nie z realnego miasta, w którym żyją prawdziwi ludzie z prawdziwymi problemami. „Kompletnie odklejona od rzeczywistości praktyka sprzedaży żywych ryb” – grzmi radna. To naprawdę dobrze musi się żyć w Krakowie, skoro problem pani radnej sprowadza się do tego, czy mieszkaniec kupi karpia żywego czy martwego. Radna wzywa prezydenta i radę miasta do „wszelkich możliwych działań” zmierzających do zakazu sprzedaży żywych ryb. Wszelkich możliwych? To już nie apel. To polityczna demonstracja siły w sprawie, która leży kompletnie poza kompetencjami samorządu i poza zdrowym rozsądkiem. Prawo w Polsce reguluje kwestie ochrony zwierząt na poziomie krajowym. Miasto nie jest od ideologicznych zakazów, tylko od zarządzania przestrzenią, transportem i usługami dla mieszkańców. I tu pojawia się pytanie: czy Owca w ogóle jeszcze pamięta, gdzie pracuje? Być może radna wybrana z komitetu Łukasza Gibały – tego samego, który z lubością deklaruje obrzydzenie do partyjniactwa – na chwilę zapomniała, że nadal zasiada w Radzie Miasta Krakowa, a nie w ławach sejmowych. Bo w tym apelu wyraźnie bardziej słychać liderkę ogólnopolskiej partii Razem niż miejską radną. Jakby już mentalnie wizualizowała sobie pracę posłanki i ćwiczyła ogólnokrajowe postulaty pod przyszłe wystąpienia. Tylko hola, hola – to wciąż nie Sejm. To Kraków. A mieszkańcy nie wybrali radnych po to, by robili ideologiczne próby generalne. ZOBACZ TAKŻE: Teatr oburzenia. Aktywistka atakuje: jak to się stało?! Ale w tym apelu nie chodzi o prawo ani skuteczność. Chodzi o sygnał. O pokazanie się. O moralny gest pod publiczkę. O łatwe lajki i poczucie wyższości wobec „zacofanego społeczeństwa”, które – o zgrozo – ma inne tradycje i inne potrzeby niż warszawsko-krakowska bańka lewaków aktywistów. Gibała i Owca Bo prawda jest taka: sprzedaż / kupno żywych ryb nie jest żadnym obowiązkiem. Kto nie chce – nie kupuje. Rynek od lat się zmienia, konsumenci głosują portfelem, a praktyka ta naturalnie zanika. Nie trzeba do tego ideologicznych zakazów i urzędniczego bata. ZOBACZ TAKŻE: Mamy dzbana tygodnia. Laureatem zostaje Gibała i jego automat do uproszczeń Najbardziej uderza jednak ton tego apelu: protekcjonalny, oderwany od realnych problemów mieszkańców, podszyty przekonaniem, że radna wie lepiej, jak ludzie powinni żyć, kupować i świętować. To nie jest empatia. To nie jest troska. To jest paternalizm w najczystszej postaci. Jeśli radna Aleksandra Owca naprawdę chce walczyć o dobro Krakowa, niech zacznie od spraw, które realnie wpływają na życie mieszkańców. Bo w mieście, które ma setki innych problemów, moralna krucjata przeciwko żywym karpiom brzmi nie tylko absurdalnie. Brzmi po prostu jak kpina. I to właśnie jest najbardziej „odklejone od rzeczywistości”.

Więcej…

Płaszów i Rybitwy. Będą dymy, awantury i przepychanki. Bierzcie popcorn

Płaszów i Rybitwy. Będą dymy, awantury i przepychanki. Bierzcie popcorn

16 grudnia 2025 | 09:58

Krakowski magistrat pokazuje, że chaos może być strategiczny. Wiceprezydent Stanisław Mazur ogłasza masterplan w mediach, omijając radnych i... zdrowy rozsądek. Efekt? Radni w szoku, mieszkańcy w oczekiwaniu, a całe miasto szykuje się na serię konfliktów i politycznych przepychanek. Ale po kolei. Najpierw wiceprezydent Mazur wziął mikrofon, spojrzał w kamerę i ogłosił masterplan dla Płaszowa i Rybitw. Zrobił to w mediach. Jakby nagle stwierdził, że konsultacje z radnymi, którzy ostatecznie będą podejmować decyzję, czy dokument wejdzie w życie, i zwykłe zdroworozsądkowe procedury to fanaberia dla naiwnych. Więcej o tym piszemy tutaj: Miasto odgrzewa kotleta. Co naprawdę kryje masterplan Mazura? I co się stało? Radni dowiedzieli się po fakcie. Poczuli się więc dotknięci, obrażeni i lekko zdezorientowani. Bo kto by pomyślał, że w Krakowie można ogłosić taki strategiczny dokument bez ich udziału? Normalnie w tej sytuacji ktoś by powiedział: „halo, może najpierw chociaż poinformujemy radnych, a potem ogłosimy dokument w mediach?”. Ale nie. W magistracie najwyraźniej grają według własnych zasad, gdzie logika jest opcjonalna. Po tym, jak wiceprezydent został skrytykowany publicznie w mediach przez kilku radnych, nagle atmosfera zgęstniała. Krakowskie gołębie donoszą, że w urzędzie doszło do małej awanturki i ktoś stwierdził, że trzeba ratować sytuację. No ale coś takiego jak „przyznajemy się do błędu” raczej nie istnieje, więc… kilka dni po tym, jak radni się wyżalili, że zostali zignorowani, urząd wypuścił komunikat: „ejże, przecież zaraz będziemy gadać”. Tu macie link: Płaszów i Rybitwy – porozmawiajmy o przyszłości. Czyli w skrócie: najpierw ogłoszenie, potem oburzeni radni, potem komunikat, że… no, może jednak pogadamy. I teraz dopiero zacznie się prawdziwa zabawa! Ten masterplan nie jest prostym dokumentem. To istny labirynt interesów, grup nacisku, lobbystów, deweloperów i politycznych przetasowań. Każdy ma coś do powiedzenia, każdy chce coś ugrać i każdy – absolutnie KAŻDY – będzie podkreślał, że to wszystko przecież "dla dobra mieszkańców". Ot, taki zwrot, który zawsze jest pod ręką, gdy trzeba sobie akurat czymś (lub kimś) gębę wytrzeć.  Najlepsze jest to, że całe to przedstawienie przypomina kabaret: scenariusz pisany na kolanie, role rozdane ad hoc, a dramaturgia opiera się na chaosie i zdziwieniu. Radni czują się pominięci. Niektórzy mieszkańcy czują się ignorowani. A magistrat… no cóż, magistrat wygląda, jakby dopiero teraz odkrył, że ktoś może mieć inne zdanie niż wiceprezydent Mazur. ZOBACZ TAKŻE: Teatr oburzenia. Aktywistka atakuje: jak to się stało?! I tu przechodzimy do najważniejszego punktu: dym nad Krakowem jest praktycznie pewny. Każda decyzja w tym bałaganie wywoła kontrowersje, a każda kontrowersja przyciągnie kolejną grupę, która zechce ugrać swoje. Można obstawiać, że nie skończy się na jednym sporze – to będzie seria spektakularnych przepychanek, gdzie ktoś zawsze zostanie wypluty, ktoś zawsze będzie zdziwiony, a my wszyscy będziemy obserwować ten teatr absurdu w pierwszym rzędzie. Jeśli ktoś myśli, że masterplan Mazura to nudny dokument strategiczny, niech się przygotuje. To nie dokument – to widowisko! Będzie gorąco. Będzie głośno. I będą awantury, jakich Kraków dawno nie widział. Przygotujcie popcorn, trzymajcie czapki, bo nadciąga burza. Burza interesów, burza emocji, burza politycznych przepychanek.

Więcej…

Mamy dzbana tygodnia. Laureatem zostaje Gibała i jego automat do uproszczeń

Mamy dzbana tygodnia. Laureatem zostaje Gibała i jego automat do uproszczeń

16 grudnia 2025 | 07:44

Jest dopiero wtorek, a my już mamy dzbana tygodnia. Tym razem w wersji „analiza gospodarcza metodą a bo mi się wydaje”. Laureatem zostaje – werble z kartonu po butach – „Kraków dla Mieszkańców”, a statuetkę w imieniu klubu odbiera jego lider, wybitny filozof uproszczeń, automat do populizmu, trzykrotny przegryw w wyborach na prezydenta Krakowa: Łukasz Gibała. Gibałowcy swoje zwycięstwo w plebiscycie zapewnili sobie już w poniedziałek! Wczoraj bowiem opublikowali wpis na swoim profilu na FB. Coś w stylu, że władze miasta chwalą się otwarciem inwestycji Rolls-Royce’a. To ponad 100 miejsc pracy: inżynierowie, badacze, specjaliści. A gibałowcy na to: „He he, a co z 4,4 tysiąca zwolnionych?!” Tu macie całość: źródło: FB KdM I tu trzeba się zatrzymać. Głęboki wdech. Bo to moment, w którym logika wysiada na przystanku „Populizm”, a dalej jedzie już tylko emocja na gapę. Po pierwsze: Te 4 tysiące zwolnień to decyzje prywatnych firm. Globalne korporacje, centra IT, przetwarzanie danych, cięcia kosztów, AI, Excel i pan z centrali w Stanach, który nigdy w życiu nie był na Ruczaju. To nie jest wina władz Krakowa. Prezydent nie chodzi po biurowcach z listą do zwolnień, a magistrat nie ma przycisku „redukuj etaty". Po drugie – symetrycznie, żeby nie było niedomówień: Ta fabryka Rolls-Royce’a też nie jest żadną osobistą zasługą władz miasta. Nikt nie zwabił Brytyjczyków obwarzankiem z solą ani zarządzeniem prezydenta. To decyzja prywatnej korporacji, która wybrała Kraków, bo ma kadry, uczelnie i zaplecze. Czyli to, co powstawało latami, a nie w jednej kadencji. Czyli mamy sytuację, w której: zwolnienia nie są winą miasta, nowe miejsca pracy nie są jego wielkim triumfem, ale gibałowcy zachowują się tak, jakby jedno i drugie było efektem tej samej magicznej dźwigni w gabinecie prezydenta. To tak, jakby obwiniać prezydenta za deszcz, a chwalić go za słońce. Najlepsze jednak dzieje się w komentarzach. Tam nawet wyznawcy i fani Gibały – ci z pierwszej ławki, co biją brawo jeszcze zanim padnie pointa – zauważają nieśmiało: No ale w sumie to… od władz miasta raczej nie zależy globalna koniunktura, zwolnienia w IT, decyzje korporacji… Czyli elektorat szybciej łapie realia gospodarki niż autor wpisu. Cała ta narracja o „propagandzie sukcesu rodem z PRL” jest jak porównywanie jabłek do zwolnień grupowych. PRL polegał na tym, że państwo udawało, że wszystko kontroluje. Gibałowcy robią dokładnie to samo, tylko w wersji facebookowej: udają, że miasto odpowiada za wszystko, od Rolls-Royce’a po zwolnienia w korpo. Dzban / fot. Pixabay A prawda jest banalna i przez to najwyraźniej nieatrakcyjna politycznie: Kraków nie zwalnia ludzi z prywatnych firm. Kraków też nie „produkuje” miejsc pracy w globalnych korporacjach. Miasto może co najwyżej być miejscem, w którym coś się wydarza. Gibałowcy chcieliby natomiast, żeby prezydent Krakowa dzwonił do Doliny Krzemowej i mówił: „Halo, halo, proszę nie zwalniać”. Porównanie 100 do 4 tysięcy ma robić wrażenie. I robi. Jak porównywanie liczby łyżek cukru w herbacie do inflacji. Jedno z drugim nie ma związku, ale w krótkim poście na Fejsie wygląda dramatycznie. ZOBACZ TAKŻE: Kampania na grobach, gołębiach i pierogach. Staruszki dają więcej lajków niż program wyborczy Gibała chciał obśmiać władzę, a wyszło, że obśmiał procesy globalne – z ambicją, jakby naprawdę dało się je przegłosować w radzie miasta lub ustalić w gabinecie prezydenta. Dzban tygodnia trafia więc w dobre ręce. A właściwie w puste. Bo to dzban, który robi dużo hałasu, a w środku – jak zwykle – tylko echo własnych tez.

Więcej…

Teatr oburzenia. Aktywistka atakuje: jak to się stało?!

Teatr oburzenia. Aktywistka atakuje: jak to się stało?!

15 grudnia 2025 | 12:01

Była konserwatorka znów wydała wyrok. Znów jest to wyrok medialny. A tym wyrokiem podważyła setki godzin pracy architektów, urzędników i ekspertów. Nagle jedna pani uznaje, że coś jest „nielegalne”, bo jej się nie podoba. To nie krytyka. To cyrk moralnej wyższości, firmowany dawnym urzędnikiem z aktywistycznym zapędem, który nie potrafi oddzielić emocji od obowiązków. W Krakowie, jak wiadomo, nic nie może się po prostu wydarzyć. Musi być imba. Konkurs? Imba. Teatr? Imba. Architektura? Imba. A gdyby się przypadkiem imby nie dało wyprodukować z niczego – spokojnie, zawsze znajdzie się Monika Bogdanowska, która ją dostarczy. Tym razem padło na Teatr Bagatela. Chodzi o konkurs na jego przebudowę (wizualizację widzicie wyżej). Konkurs, w który zaangażowane były setki ludzi: architekci, urbaniści, urzędnicy, prawnicy, konserwatorzy, jury, inwestor publiczny. Procedura, regulamin, głosowanie, odpowiedzialność. Ale to wszystko – jak się okazuje – nic nie znaczy, bo była konserwatorka zabytków właśnie ogłosiła, że „nie bardzo wie, jak to się stało, że ten projekt wygrał”, co stwierdziła w rozmowie z Lovekraków.pl. No to już wiemy: skoro ona nie wie, to znaczy, że wydarzyło się coś podejrzanego. Imba gotowa. Problem w tym, że Monika Bogdanowska od lat nie potrafi się zdecydować, kim właściwie jest. Urzędniczką? Aktywistką? Komentatorką? Przewodniczką po Krakowie? Moralną wyrocznią architektury? Bo przez całą swoją aktywność publiczną konsekwentnie próbowała być wszystkim naraz, a to zwykle kończy się tym, że nie jest się wiarygodnym w żadnej z tych ról. Jako urzędniczka miała aktywizm w rękawie. Jako komentatorka ma urzędniczy ton nieomylności. Jako była konserwatorka występuje dziś w roli sędziego, prokuratora i jedynego sprawiedliwego. I zawsze ten sam refren: „To oburzające”, „To narusza prawo”, „Nie powinniśmy w ogóle o tym rozmawiać”. Nie, nie powinniśmy brać tego tonu na serio. Bo jeśli ktoś przez lata swojej kariery regularnie wchodził w konflikty, uprawiał publicystyczną krucjatę zza urzędniczego biurka, a dziś z pozycji byłej funkcji próbuje ustawiać miasto do pionu moralnym szantażem, to nie jest żadną wyrocznią. To jest po prostu kolejna strona sporu, tylko głośniejsza. ZOBACZ TAKŻE: Drogo, tłoczno i... dokładnie o to chodzi. Kraków nie jest narodową Biedronką Najbardziej groteskowe w tym wszystkim jest jednak to, że Bogdanowska próbuje dziś unieważnić cały proces konkursowy, jakby był wynikiem zbiorowego zaćmienia rozumu. Jakby nikt nie czytał planów, regulaminów, zapisów ochrony. Jakby setki specjalistów były bandą amatorów, a tylko ona jedna – latarnia prawa na wzburzonym morzu Krakowa. Jeżeli przy każdym projekcie publicznym mamy uznawać, że wystarczy jeden medialny „kwik oburzenia”, żeby delegitymizować konkurs, jury i instytucje, to po co w ogóle konkursy robić? Po co procedury? Po co ktokolwiek ma brać odpowiedzialność, skoro zawsze może wyjść była urzędniczka / aktywistka i powiedzieć: „ja bym tego nie dopuściła”? To nie jest ochrona zabytków. To nie jest troska o miasto. To jest permanentna imba jako metoda istnienia w debacie publicznej. Kraków ma już kilka osób, które z każdej decyzji robią moralny skandal stulecia, a z każdego projektu dowód upadku państwa. Bogdanowska na pewno jest na podium. Tymczasem Kraków potrzebuje spokojnej, merytorycznej rozmowy, a nie teatralnych monologów o „oburzającym firmowaniu bezprawia”. Jeżeli projekt Bagateli jest niezgodny z planem – są od tego procedury, instytucje i odwołania. Jeżeli wymaga korekt – zostaną wprowadzone. Jeżeli nie przejdzie uzgodnień – nie zostanie zrealizowany. Ale robienie z tego kolejnej krakowskiej apokalipsy i stawianie się w roli jedynej strażniczki prawa jest po prostu niewiarygodne. Bagatela nie potrzebuje moralnych kaznodziejów. Potrzebuje fachowców i spokoju, a nie medialnej imby firmowanej dawnym aktywistycznym ego.  Wierzę, że tym razem decydenci będą mieć odwagę, by nie dać się zakrzyczeć niespełnionej aktywistce, która kiedyś - przez chwilę - była urzędnikiem i wydaje się jej, że może z wyższością w głosie negować coś, nad czym pracowała cała grupa fachowców.

Więcej…

Drogo, tłoczno i... dokładnie o to chodzi. Kraków nie jest narodową Biedronką

Drogo, tłoczno i... dokładnie o to chodzi. Kraków nie jest narodową Biedronką

15 grudnia 2025 | 10:00

Jeśli w grudniu boli cię serce na widok kiełbasy za 50 zł, a palce drżą przy płaceniu za grzańca – to nie jarmark jest problemem, tylko ty jesteś w złym miejscu. Rynek Główny nie jest od leczenia twoich frustracji, tylko od sprzedawania emocji tym, którzy chcą za nie zapłacić. Byłem w weekend na Rynku Głównym w Krakowie. Głównie po to, by zaliczyć słynny na cały świat jarmark bożonarodzeniowy. I wiecie co? Anie raz nie usłyszałem: „Skandal!”, „Zdzierstwo!”, „Złodziejstwo!". Pozwólcie, że powiem to powoli, wyraźnie i bez lukru: ten jarmark nie jest dla ludzi, którzy liczą każdy grosz i mają alergię na tłum. To nie jest Biedronka, to nie jest targ w Pcimiu Dolnym, to jest Rynek Główny w Krakowie, w grudniu, w mieście, które żyje z emocji, klimatu i marzeń sprzedawanych w papierowym kubku. ZOBACZ TAKŻE: Miasto odgrzewa kotleta. Co naprawdę kryje masterplan Mazura? Tam nie ma gdzie palca włożyć! Tłum jest ogromny, niczym przed sceną na koncercie światowej sławy gwiazdy rocka. Czy to źle? Chyba właśnie o to chodzi. Gdyby było pusto, to byście pisali, że jarmark umarł, że Kraków się skończył, że tylko szczury i gołębie. Tłum to dowód sukcesu, a nie powód do płaczu. Ludzie nie są tam zaganiani siłą. Oni chcą tam być. Chcą się przeciskać, marznąć, pić grzańca, robić zdjęcia i wrzucać je na Instagram z podpisem „Christmas vibes”. I teraz najważniejsze: ludzie CHCĄ płacić. Tak, dokładnie. Chcą zapłacić 50 złotych za kiełbaskę. Nie dlatego, że są głupi, tylko dlatego, że kupują coś więcej niż mięso w bułce. Kupują chwilę. Atmosferę. Iluzję świąt w świecie, który przez resztę roku jest jedną wielką frustracją. ZOBACZ TAKŻE: Oto najszybsza kariera w Polsce. Skazany radny dzielnicowy, którego zna cały kraj Jeśli ktoś naprawdę nie chce – uwaga, rewolucyjna myśl – może nie kupować. Albo przejść 300 metrów dalej i kupić tańszą kiełbasę. Albo 500 metrów dalej i zjeść obiad w cenie oscypka z żurawiną na jarmarku. Albo zostać w domu i zrobić herbatę. Rynek nie jest przymusem. Jarmark nie wysyła wezwań listem poleconym. Ale nie. Lepiej przyjść, wbić się w tłum, kupić, a potem narzekać. Zrobić zdjęcie paragonowi grozy czy tam cennikowi wywieszonemu na budzie i wylać jad w internecie. To taki polski rytuał: uczestniczyć i gardzić jednocześnie. Być w środku imprezy i krzyczeć, że muzyka za głośna. Krakowski jarmark bożonarodzeniowy nie jest tani. I nigdy nie miał być. Jest widowiskiem. Jest teatrem. A biletem wstępu jest właśnie ta kiełbaska za 50 zł. Nie pasuje? To naprawdę nie trzeba wchodzić ani na scenę ani nawet stać tuż przed nią. ZOBACZ TAKŻE: Kampania na grobach, gołębiach i pierogach. Staruszki dają więcej lajków niż program wyborczy Krakowski jarmark bożonarodzeniowy nie jest też drogi. Drogi jest tylko dla tych, których nie stać na luz, dystans i przyznanie, że nie wszystko w tym mieście musi być pod ich portfel. Rynek nie ma obowiązku być tani. Ma być pełny. A pełny jest aż po brzegi. Ku rozpaczy tych, którzy przyszli liczyć cudze pieniądze zamiast wrócić do domu i zrobić sobie herbatę.

Więcej…

Kampania na grobach, gołębiach i pierogach. Staruszki dają więcej lajków niż program wyborczy

Kampania na grobach, gołębiach i pierogach. Staruszki dają więcej lajków niż program wyborczy

12 grudnia 2025 | 09:07

W Krakowie żyje człowiek, który – jeśli wierzyć jego własnym wpisom – w pojedynkę utrzymuje miasto przy życiu. Gdyby pewnego dnia przestał publikować na Facebooku, to hejnał umilkłby w połowie nuty, tramwaje utknęłyby w filozoficznej zadumie, a gołębie z Rynku zaczęłyby pisać wniosek o ewakuację. To nie radny. To bosko-instagramski demiurg codzienności, patron pierogów, staruszek i wszystkiego, co da się nagrać w pionie. To człowiek, który – według własnego Facebooka – jest absolutnie jedyną osobą w historii Krakowa, która cokolwiek zrobiła. Nasz krakowski radny-chwalipięta prowadzi bowiem profil tak intensywnie, że NASA powinna go obserwować, bo możliwe, że jego aktywność generuje fale grawitacyjne. Codziennie, od świtu do zmierzchu, niczym influencer świętości, publikuje kolejne epickie dokonania: • „Dziś zrobiłem zakupy babci. Nie mojej, tylko czyjejś.” Niewykluczone, że przy każdej półce rozgrywał wewnętrzny dramat moralny między „promocją” a „biodegradowalnym”. Legenda głosi, że kasjerzy proszą go o autograf na paragonie. • „Dziś przeprowadziłem staruszkę przez ulicę.” Oczywiście wcześniej musiał ustalić trasę, przeanalizować cykl świateł oraz — być może — zatrzymać ruch tramwajów siłą spojrzenia. Podobno ZDMK rozważa, by na tym przejściu zamontować tabliczkę: „Tędy przeszedł radny.” • „Dziś posprzątałem groby dzieci.” Ale nie tak zwyczajnie! On tam wjechał niczym Indiana Jones na cmentarnej alejce, ze zmiotką w dłoni jak z biczem, a każdy znicz zapalał z powagą księdza celebrującego ogień olimpijski. Nie wierzycie, że można być aż takim politycznym nekrofilem? To zapraszam tu: Polityczna nekrofilia! Gibała robi kampanię na grobach dzieci • „Dziś wręczyłem starszej pani kwiaty.” A kwiaty oczywiście były świeższe niż poranek, który jeszcze nie wie, że ma wstać.. Reporterzy TVP mogliby o tym zrobić materiał: „Radny, który własną ręką powstrzymał smutek.” • „Dziś pomogłem gołębiowi" Podobno ptak miał lekki kryzys egzystencjalny między okruszkiem a kapslem po coli, ale nasz radny wkroczył w tę dramatyczną scenę z empatią godną św. Franciszka. Radny twierdzi nawet, że ptak obiecał mu głos w wyborach. Nie wierzycie? No to patrzcie: • „Dziś zjadłem pierogi w barze mlecznym.” I to, proszę Państwa, nie byle jakie. Pierogi, które najwyraźniej miały misję dziejową. Każdy kęs łączył naród. Jest teoria, że kiedy on je jadł, nad Małopolską rozświetliła się zorza polarna. A najlepsze jest to, że każde z tych wydarzeń opisane jest tak, jakby odbywało się przy dźwiękach orkiestry symfonicznej i chórów anielskich. Nie zdziwiłbym się, gdyby jutro napisał: „Dziś spojrzałem w okno. Kraków odetchnął.” „Dziś otworzyłem drzwi lodówki – światło w środku się zapaliło. To chyba znak.” „Dziś oddychałem. Codziennie staram się oddychać dla mieszkańców.” „Dziś wstałem z łóżka. To mój wkład w walkę z grawitacją.” „Dziś pomyślałem o Krakowie. I dlatego Kraków istnieje.” Przeglądając jego Facebooka można mieć wrażenie, że gdyby któregoś dnia nic nie opublikował, to planety by się zderzyły, Wisła popłynęłaby pod górę, a gołębie z Rynku zaczęłyby pisać petycje. To nie jest zwykły radny. To radny w wersji deluxe, limitowana edycja „Ja, Ja, Jeszcze Ja”, influencer codziennych czynów, człowiek, który każde „dzień dobry” traktuje jak akcję społeczną z budżetem unijnym albo kieszonkowym od tatusia. Jego profil to wręcz Kronika Czynów Nadludzkich, prowadzona przez człowieka, który zjadł pieroga, a potem opisał to tak, jakby zdobył Mont Everest w klapkach. fot. Pixabay Powiecie, że się czepiam, bo radny przecież pomaga? No pomaga. I robi to tak ostentacyjnie, że gdyby mógł, to woziłby ze sobą ekipę filmową, drona, światło studyjne i operatora boomu, żeby każdy gest był zarejestrowany z trzech kamer i w slow motion. No a przecież może. Więc wozi. Bo on nie pomoże, dopóki nie upewni się, że ktoś robi zdjęcie lub nagrywa film. A jeśli nikt nie robi, to on sam zrobi. Jedną ręką wręcza kwiatka, drugą trzyma telefon, trzecią (której nie ma, ale najwyraźniej potrafi ją wyhodować w imię autopromocji) już obrabia filtr „heroiczny blask”. Jego pomaganie wygląda tak: „Pomagam tylko wtedy, gdy mogę o tym napisać.” „Pomogłem staruszce, ale tak głośno, że cała dzielnica słyszała.” „Pomagam ludziom… w zauważeniu, jak bardzo im pomagam.” „Dzisiaj pomogłem. A jutro to opiszę jeszcze raz, bo może ktoś przegapił.” To jest prawdziwy Mistrz Selfie Dobroczynności, patron czynów wykonywanych nie dla drugiego człowieka, tylko dla algorytmu Facebooka. Zdjęcie bez związku z treścią artykułu / fot. Pixabay Są ludzie, którzy pomagają po cichu. Są tacy, którzy robią coś dobrego i nawet o tym nie mówią. A nasz radny? On by nakręcił trzy odcinki dokumentu „Ja i moja empatia. Historia prawdziwa”, zaprosił Netflixa, a na koniec wręczyłby sobie nagrodę za najlepszą rolę pierwszoplanową w kategorii „Gesty dla zasięgów”. A gdyby istniała Olimpiada Samochwalców, to nasz bohater zdobyłby nie tylko złoto, srebro i brąz, ale jeszcze medale za uczestnictwo, fair play i „Najładniejszy Uśmiech przy Wręczaniu Kwiatów”. ZOBACZ TAKŻE: Oto najszybsza kariera w Polsce. Skazany radny dzielnicowy, którego zna cały kraj Nie wiem, czy on pomaga, bo kocha ludzi. Ale jestem pewny, że kocha, kiedy ludzie wiedzą, że pomaga. A każdy gest ma metkę „głosuj na mnie”, każdy uśmiech ma kod QR do urn wyborczych, a każdy filmik kończy się cichutkim, ale wyraźnym szeptem: „Patrzcie, jaki jestem dobry. I pamiętajcie o tym przy wyborach.” ZOBACZ TAKŻE: Miał mieć pomysły, nie przyszedł na spotkanie. "Boi się" [WYWIAD]

Więcej…

Droga między łzami. Media kochają dramat, a kierowcy stoją w korkach

Droga między łzami. Media kochają dramat, a kierowcy stoją w korkach

09 grudnia 2025 | 14:03

S7 przez Kraków dzieli nie tylko mapy, ale i emocje. Jedni biją brawo, inni wyciągają transparenty, a media święcą tryumfy, bo każda łza, każdy kafelek i każde „nie chcemy drogi u nas” to gotowy materiał. W Głogoczowie ojciec wykafelkował ścianę w pokoju, a córka obawia się, że inwestycja oddzieli ją od koleżanki. I nagle miliony kierowców stojących w korkach to tło dla lokalnego dramatu, który wzrusza, bawi… i trochę wkurza. Kiedy media opisują sytuację związaną z próbą budowy odcinka drogi S7 przez Kraków, wygląda to trochę jak klasyczny dramat w kilku aktach: są bohaterowie, są ofiary, jest konflikt. I jest droga, która dzieli. Skoro jest dramat, są i emocje. A skoro są emocje, są i media. Sprawę protestów nagłośniły już wszystkie: od lokalnych po ogólnopolskie. Moją uwagę zwrócił tekst w portalu LoveKraków.pl zatytułowany: „Wolę, żeby tata nie dostał drugiego zawału”. Nierówna walka Głogoczowa z S7. Po pierwsze, zwrócił uwagę tym, że jego autor, Bartosz Dybała, prawdopodobnie wybrał się na miejsce, co w 2025 roku należy do rzadkości, wszak większość tekstów powstaje zza biurka. Szacun. Po drugie, wzruszyły mnie ckliwe historie, które pojawiły się w artykule, za co oczywiście nie winię autora, bo – z założenia – teksty medialne mają wywoływać emocje. Ten wywołuje. Znowu szacun. Oczywiście tekst skupia się na tym, że mieszkańcy wsi nie chcą drogi przez ich tereny. Oto kilka cytatów. Nie znam nikogo w Głogoczowie, kto poparłby którykolwiek z zaproponowanych wariantów nowej trasy S7. Cała wieś przeciwko. Nikt nie popiera. Demokracja w pigułce: wszyscy są zgodni, tylko decydenci źli. Bo przecież kiedy w grę wchodzi droga szybkiego ruchu, każdy natychmiast staje się ekspertem od planowania i strategii urbanistycznych. Każdy chce, by droga powstała. Byle nie u niego na podwórku. Klasyka klasyki. Dokładnie 15 lat temu kupiliśmy działkę i ruszyliśmy z budową domu. Wtedy jeszcze nikt z decydentów nie mówił, że będzie tędy przebiegała jakaś nowa, ruchliwa trasa. Kolejny klasyk. „Kupiliśmy, a nikt nas nie uprzedził”. Jakby plany przestrzenne były tajnym kodeksem z Illuminati, a każda inwestycja drogowa to spisek. To, że w miastach i na wsiach coś trzeba planować i przewidywać, wydaje się zupełnie abstrakcyjne. Wyobraźmy sobie 15 lat historii jednego domu w kontekście 500 km drogi – dramat jak w operze, tylko z kafelkami w roli głównej. A teraz wisienka na torcie: Ta inwestycja oddzieli mnie od koleżanki. Będziemy mieszkały po przeciwnych stronach bardzo ruchliwej drogi. – mówi 13-letnia Julia. Szczerze? Nawet ja – zagorzały zwolennik S7 przez Kraków – poczułem lekki uścisk serca. Biedna dziewczyna. Trzynaście lat i już rozumie, że infrastruktura może złamać więzi społeczne. I nie, nie ironizuję z Bogu ducha winnej Julii. Chodzi mi o całe to społeczne nastawienie. S7 biegnąca przez całą Polskę, od Gdańska do Zakopanego, będzie przerwana na maleńkim odcinku, bo dziewczynka X będzie miała nieco dalej do dziewczynki Y. Serio? Śmieję się trochę przez łzy, bo widzę ten sam scenariusz co zawsze: media kochają dramat, mieszkańcy kochają swoje kafelki w łazience, a drogowcy kochają… no cóż, swoje plany. Budowa S7 przez Kraków dotknie około 5000 mieszkańców bezpośrednio, ale uwolni od stania w korkach setki tysięcy krakowian i Polaków, którzy dziś klną stojąc w korkach. ZOBACZ TAKŻE: Wantuch miażdży hipokryzję. "Wszyscy wiedzą, że S7 pojedzie przez Kraków, ale wolą kłamać" Przeciwnicy budowy krakowskiego odcinka S7 mówią, że realizacja tej inwestycji to zbyt duże koszty społeczne. A może raczej powinniśmy zastanowić się nad kosztami społecznymi… braku tego odcinka S7. Bo korki już dziś kosztują nas wszystkich: czas, nerwy, paliwo i zdrowie. A Julka i jej koleżanka? Może w końcu zrozumieją, że droga nie musi być wrogiem, tylko koniecznym kompromisem między marzeniami mieszkańców a potrzebami całego miasta.

Więcej…

S7 przez Kraków. Polityczna farsa i raban zadymiarzy

S7 przez Kraków. Polityczna farsa i raban zadymiarzy

05 grudnia 2025 | 14:07

W całej tej farsie z krakowskim odcinkiem S7 najbardziej poraża jedno: kompletna bezradność wobec garstki krzykaczy, którzy zamiast merytorycznej rozmowy od miesięcy produkują jedynie hałas. Jeśli GDDKiA się ugnie pod wpływem protestu, będzie oznaczać, że polskie państwo nie działa, bo ulega garstce lokalnych zadymiarzy. I to jest sedno tego konfliktu. Bo żadna strategiczna inwestycja nigdy nie zostałaby zrealizowana, gdyby decydowały emocje, transparenty i eskalowanie chaosu. Kraków – miasto ambicji metropolitalnych – naprawdę ma zatrzymać się w rozwoju, bo kilka grup nie potrafi się dogadać co do przebiegu trasy? S7 przecina całą Polskę. Wszędzie się udało. Wszędzie potrafiono rozmawiać, analizować, wybierać warianty. A tylko tu, jakbyśmy żyli w jakiejś osobnej rzeczywistości, słyszymy, że żaden wariant nie pasuje. No to przepraszam: jaki ma pasować? Żaden? Serio rozwiązaniem jest status quo, w którym pół miasta stoi w korkach, a tranzyt dusi codzienne życie mieszkańców? ZOBACZ TAKŻE: Wantuch miażdży hipokryzję. "Wszyscy wiedzą, że S7 pojedzie przez Kraków, ale wolą kłamać" Co więcej: do dziś protestujący nie przedstawili żadnej sensownej alternatywy. Zero. Tylko sprzeciw dla sprzeciwu. Gdyby tak wyglądało podejmowanie decyzji w państwie, to nie mielibyśmy ani dróg ekspresowych, ani kolei, ani metra, ani lotnisk, ani... właściwie niczego. Rozwój wymaga decyzji, często trudnych, nigdy idealnych. Tu natomiast nie ma rozmowy, nie ma kompromisu. Jest tylko krzyk „nie”, podparty niczym. A potem w tym obrazie chaosu pojawia się wątek, który nadaje temu wszystkiemu wymiar groteski. Na proteście pojawiają się politycy KO: prezydent Krakowa Aleksander Miszalski, poseł Dominik Jaśkowiec czy senatorka Monika Piątkowska. Protestują przeciwko… własnemu rządowi. Oczywiście każdy ma prawo do opinii, ale trudno nie odnieść wrażenia, że mamy do czynienia z czymś na granicy politycznej autodestrukcji. To wygląda jak partia, która sama sobie rzuca kłody pod nogi, a potem dziwi się, że nie może iść prosto. Ale prawdziwą „wisienką na torcie” tej absurdalnej układanki jest udział  w proteście wicewojewody Ryszarda Śmiałka – przedstawiciela rządu w terenie. Osoby, która jest od wykonywania polityki państwa, a nie jej blokowania. To mniej więcej tak, jakby wiceprezydent Krakowa Stanisław Mazur, odpowiedzialny za nadzór nad krakowskim metrem, nagle wyszedł protestować przeciwko trasie… metra. Rzeczywistość, w której państwo samo sobie organizuje pikiety, trudno zakwalifikować inaczej niż jako polityczny kabaret. Kraków potrzebuje S7 nie za stol lat, nie „po dyskusjach bez końca”, tylko teraz. I nie dlatego, że ktoś tak sobie wymyślił, ale dlatego, że bez infrastruktury nie ma rozwoju, nie ma konkurencyjności, nie ma jakości życia. Nie może być tak, że decyzje ogólnopaństwowe są blokowane przez lokalny hałas zbudowany na braku alternatyw. I nie może być tak, że państwo – zamiast działać – cofa się pod presją kilku głośnych grup, które nie proponują nic poza destrukcją. S7 przez Kraków to nie jest tylko droga. To test, czy potrafimy być państwem, które decyduje, buduje i się rozwija, czy państwem, które kapituluje przed transparentami. Jeśli przegra się ten test, to można już tylko powiesić tabliczkę: „inwestycje strategiczne w Polsce – nieczynne do odwołania”.

Więcej…

Gibała znów odkrywa Amerykę! Ta wypowiedź komentuje się sama

Gibała znów odkrywa Amerykę! Ta wypowiedź komentuje się sama

03 grudnia 2025 | 17:27

Wprawni czytelnicy Kanału Krakowskiego mogli zauważyć, że nabijamy się z Łukasza Gibały. To fakt, nie będziemy dyskutować.  Robimy to regularnie, ale... to nie jest żadne mobbingowe hobby. Ktoś musi robić za clowna w miejskim cyrku. A rolą clowna jest zabawianie publiczności, w tym wypadku – krakowian. My tylko relacjonujemy show. Gibała trzy razy przegrał wybory na prezydenta miasta, więc ma dużo wolnego czasu i może sobie pozwolić na takie występy. No a skoro od lat powtarza te same frazesy i od lat krakowianie się nie dali na nie złapać, to trudno z gościem dyskutować na poważnie. No więc nie pozostało nam nic innego, jak się trochę ponabijać, trochę powyzłośliwiać i wrócić do poważnych zajęć. Ale dziś znowu będzie zabawnie.  ZOBACZ TAKŻE: Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD] Tym razem bowiem Gibała wszedł na mównicę podczas sesji budżetowej, a jego wystąpienie wyglądało jak... nagranie rolki na sociale. Pan radny wygłosił kopię tego, co kilka minut wcześniej powiedział jego klubowy kolega, Michał Starobrat. I to nie kopię w sensie „trochę podobne”. Nie. Gibała trzy razy powołał się na Starobrata i trzy razy powtórzył to, co ten powiedział kilka sekund wcześniej. I to wszystko w dwuminutowej wypowiedzi. To już nie jest inspiracja – to zrzynka na żywo. Ale lecimy po kolei. „Chciałem podkreślić dwie rzeczy, które też padły w tych wystąpieniach moich przedmówców…” No cudownie, wreszcie szczerość!Czyli: „Nie mam nic nowego do powiedzenia, więc powtórzę to, co już powiedzieli inni, ale powiem, że ja to uwypuklam.”Łukasz, od 15 lat uwypuklasz te same rzeczy. To już nie są „punkty programu”, to są mantry medytacyjne. „Po pierwsze, to jest budżet myślenia życzeniowego i kreatywnej księgowości.” Klasyk gatunku.Wyjmujesz to co roku, jak ozdoby choinkowe z piwnicy.„Kreatywna księgowość” to u Gibały odpowiednik „dzień dobry” – używa tego zawsze, nic nie znaczy, ale brzmi poważnie. „Pamiętam, jak rok temu Michał Starobrat mówił…” Oczywiście, że pamiętasz.Skoro w tym samym wystąpieniu powiesz jego imię jeszcze dwa razy, trudno zapomnieć. Swoją drogą: piękna relacja. Trochę jak związek, w którym jedna strona powtarza wszystko, co powiedziała druga:– Michał, a mogę ja też to powiedzieć?– No mów.– A mogę to wkleić na Facebooka jako moje?– No wklej. Michał Starobrat i Łukasz Gibała / fot. Łukasz Michalik „No i co się okazało? Trzeba było nowelizować budżet!” Wyobraźmy sobie dramatyczną muzykę.Tymczasem: każde miasto w Polsce nowelizuje budżet.To nie jest sensacja. To nie jest nawet news.To jak oburzać się, że latem jest ciepło. „W tym roku robicie dokładnie to samo!” Czyli… znowu będzie nowelizacja?Naprawdę?W samorządzie?Niewiarygodne.Proszę państwa, Gibała odkrył istnienie cyklu budżetowego. „To co to innego jest, jeśli nie pijarowa ściema?” Łukasz, Ty jesteś ostatnią osobą, która powinna mówić o „pijarowej ściemie”.Twoje wystąpienie było tak oczywiście przygotowane pod social media, że brakowało tylko dźwięku „klik” i napisu „ZOBACZ DO KOŃCA – RADA MIASTA NIE CHCE, ŻEBYŚ TO WIEDZIAŁ”. „Jak mamy z wami dyskutować?” No właśnie: jak?Skoro przychodzisz bez żadnej własnej treści, powtarzasz zdania swojego radnego i od 15 lat mówisz to samo?Dyskusja polega na wymianie argumentów, a nie na kserowaniu od kolegi z ławy obok. Tym bardziej, że poza krytykowaniem nie prezentujesz ŻADNYCH własnych pomysłów. Kiedyś stwierdziłeś na sesji rady miasta, że pokażesz jak naprawić budżet, jak już zaczniesz rządzić. Serio? Łukaszu... „To jest budżet ściemy!” To jest ulubione słowo Gibały – obok „kreatywna księgowość”, „dramat”, „zapaść”, „gigantyczne zadłużenie” i „niekompetencja”.Cały jego słownik polityczny to sześć słów i podniesiony głos. „Mówicie, że będzie nadwyżka operacyjna, a nie będzie!” Tak, jak mówiłeś od lat, że Kraków zaraz się zawali, zbankrutuje i wybuchnie jak supernowa.I jakoś się nie zawalił.Ale doceniamy konsekwencję.Czarne scenariusze sprzedajesz z takim przekonaniem, że można by pomyśleć, iż masz w tym interes. „Wydatki bieżące rosną szybciej niż dochody! To fatalny kierunek!” No proszę, wreszcie coś prawdziwego.Ale powiedzmy to wprost:To nie jest odkrycie, tylko google-fakt.Każde większe miasto w Polsce ma ten sam problem, bo taki jest system finansowania samorządów, taki jest wzrost kosztów usług, a inflacja nie pyta o pozwolenie. Poza tym Ty, Łukasz, naprawdę nie jesteś osobą, która powinna pouczać kogokolwiek o finansach.230 milionów długu wobec własnego ojca – przypomnijmy, to nie legenda miejska, to oficjalna informacja – nie pozwala Ci prezentować się jako Szekspir polskiej księgowości. Łukasz Gibała i jego dług Biznesowa kariera?Mówmy uprzejmie: nie wydarzyła się, mimo startu w życie, jakiego 99% ludzi może Ci tylko pozazdrościć. PodsumowanieMoglibyśmy się pastwić dalej, ale… ta wypowiedź naprawdę komentuje się sama. Powtórzenia, brak nowych treści, lament w pętli i dramatyzm na potrzeby Facebooka. ZOBACZ TAKŻE: Filozof od finansów, czyli kazania Gibały na temat miejskiego budżetu Cała ta dwuminutowa tyrada jest jak skecz: Gibała cytuje Starobrata, Gibała powtarza, że Starobrat to powiedział, po czym powtarza to, co Starobrat powiedział, a potem powtarza, że powtórzył. I to wszystko w poważnym tonie człowieka, który właśnie odkrył spisek budżetowy. Cóż.W krakowskim cyrku każdy ma swoją rolę. Clowna też ktoś musi zagrać. Niestety, nie znam Łukasza Gibały prywatnie, więc nie potrafię stwierdzić, czy na co dzień zrzuca kostium.

Więcej…

Hot dogi niszczą sacrum stadionu Cracovii

Hot dogi niszczą sacrum stadionu Cracovii

02 grudnia 2025 | 17:43

W Krakowie istnieje pewna szczególna zależność: im bardziej błaha rzecz, tym większa drama. W mieście, które potrafi obojętnie przejść obok walących się kamienic, zdewastowanych chodników i planów budowy kolejnego biurowca wyglądającego jak pudełko po czajniku, nagle wybucha emocjonalna superbomba. Wystarczy iskra. A teraz tą iskrą okazała się… Żabka przy stadionie Cracovii. Tak, sklep. Spożywczak. Lokal z kanapkami, hot dogami i lodami Ekipy. W mieście przerabiającym architektoniczne koszmary jak na taśmie produkcyjnej, otwarcie Żabki urosło do rangi katastrofy narodowej. Kraków, który z kamienną twarzą znosił wszystkie swoje inwestycyjne potworki, nagle dostał tików nerwowych, spazmów i moralnego oburzenia, bo przy stadionie Cracovii stanie sobie… Żabka. I co gorsza – wygląda jak Żabka. Herezja w zielonym Od razu posypały się komentarze o „oszpeceniu”, „niszczeniu przestrzeni” i „komercjalizacji sacrum stadionowego”. Jakby ktoś na elewacji Stadionu Cracovii umieścił neon z Las Vegas, a nie zwyczajny szyld sklepu, który każdy Krakus widzi średnio pięć razy dziennie między domem a przystankiem. Afera się rozkręciła, bo Żabka – o zgrozo – postanowiła być zielona. Czyli dokładnie taka, jak wszystkie Żabki od czasu prehistorycznych początków tej sieci. CZYTAJ TAKŻE: Siekiera w Ferrari, gangsterskie porachunki i tajemnicze zniknięcie W Krakowie, mieście legend, tradycji i tysiąca lat historii, najwyraźniej nie przewidziano, że sklep będzie miał… kolor sklepu. Niektórzy chyba oczekiwali, że zostanie pomalowany w biało-czerwone paski, a na wejściu witać będzie macierzysty duch Józefa Kałuży, błogosławiący klientów kupujących hot doga na małą przerwę. Widok na stadion z Błoń / fot. Mateusz Giełczyński, wikimedia Stadion czy galeria? Najbardziej komiczne jest oczywiście to, gdzie ta Żabka powstała. Nie w historycznym centrum, nie na Rynku, nie na Kanoniczej, nie na terenie wykopalisk gdzie archeolodzy drapią się po głowie nad każdą skorupą sprzed czterystu lat. Ona stoi przy stadionie, który od początku wyglądał jak wielki obiekt handlowy z trybunami. W miejscu, gdzie architektura nigdy nie miała ambicji zostania arcydziełem, a estetyka od lat balansuje między „nowoczesna bryła” a „galeria handlowa, tylko bez logotypów”. Ale fakt powstania Żabki wywołał reakcję jak po ogłoszeniu, że na płycie stadionu powstanie osiedle deweloperskie, a murawa będzie miejscem na plenerowe targi kasz. Carrefour w Sukiennicach Dawniej w Krakowie też bywało wesoło. Pamiętam, jak w październiku 2012 roku w samym sercu Rynku, w zabytkowych arkadach Sukiennic, otwarto Carrefour Express. Lokal miał 27 metrów kwadratowych, w podcieniach od strony pomnika Mickiewicza. Wszystko niby zgodnie z planem, wszak Sukiennice od wieków służyły handlowi. CZYTAJ TAKŻE: Miszalski w akcji. Decyzje, które bardziej śmieszą niż pomagają [RANKING] Ale w Krakowie nic nie jest proste. Urzędnicy i konserwatorzy uznali: „sieciówka w zabytku? Niewłaściwe!”. W ciągu kilku zaledwie kilku dni umowę wypowiedziano. Jeszcze raz: Sukiennice, miejsce handlowe od setek lat, nagle stały się zbyt „święte” na batoniki, napoje i hot dogi. Krakowska moralność I cóż z tego wszystkiego wynika? Że w Krakowie można wybudować wszystko, ale postawić Żabkę przy stadionie albo Carrefour Express w Sukiennicach, to mamy narodową tragedię, lamenty, wypowiedzi dyrektorów i burzę w mediach. Bo w Krakowie handel w zabytku albo przy świętym klubie to nie tylko sprzedaż batonów, to atest moralności, estetyki i historii. Sukiennice od wieków służyły handlowi, a stadion istnieje, żeby sprzedawać bilety i kiełbaski. Ale dla krakowskiej wrażliwości każda sieciówka jest bluźnierstwem. W Krakowie nic nie jest za duże ani za małe, żeby nie wywołało afery. Zielone szyldy, limonkowe loga, batoniki w podcieniach Sukiennic...

Więcej…

Wiejscy krzykacze. Jak anonimowość metropolii wzmacnia głos

Wiejscy krzykacze. Jak anonimowość metropolii wzmacnia głos

01 grudnia 2025 | 16:26

W Krakowie nawet gdyby magistrat ogłosił, że funduje każdemu mieszkańcowi darmowy tydzień w sanatorium w Krynicy, połowa miasta uznałaby to za spisek, a druga połowa za prowokację. Nawet gdyby Aleksander Miszalski zapewnił, że płaci za te wczasy z własnej kieszeni i jeszcze pokazał rachunki, i tak zrobiłby się chaos na pół miasta, bo ktoś musiałby być przeciw. Bo tu nic nie może po prostu być. Ostatnio Radio Kraków wrzuciło na Facebooka informację, że na Rynku pojawią się betonowe zapory i wzmożone patrole. I… oczywiście, że wywołało to burzę. „Krakowianie podzieleni” – grzmiało Radio Kraków. źródło: FB Radia Kraków Jedni łapali się za głowę, jakby chciano im odebrać klucze do Wawelu, drudzy twierdzili, że to kropla w morzu i najlepiej byłoby otoczyć cały Rynek fosą, mostem zwodzonym, strażnikami uzbrojonymi w paralizatory oraz strażniczką do kontroli nastroju turystów. Jak komuś mogą przeszkadzać wzmożone patrole i większa uwaga służb? – zapytacie. Mogą. I oczywiście przeszkadzają. Bo tu przeszkadza wszystko. Hałas przeszkadza. Cisza przeszkadza. Tłum przeszkadza, ale jak go nie ma, to też źle, bo „umarł klimat”. Blokady przeszkadzają, ale jak ich nie ma, zaraz ktoś powie, że „miasto nic nie robi, by zwiększyć bezpieczeństwo”. ZOBACZ TAKŻE: Wantuch miażdży hipokryzję. "Wszyscy wiedzą, że S7 pojedzie przez Kraków, ale wolą kłamać" Kraków jest jak wielka, kamienna maszyna do dzielenia ludzi. Wrzucasz tam jakiekolwiek wydarzenie, jakąkolwiek decyzję – hop! – i już masz dwie frakcje, trzy petycje i siedem komentarzy w stylu „za moich czasów…”. I naprawdę nie ma od tego ucieczki. Jak nie debata o zaporach, to kłócimy się o to, czy gołębie są symbolem miasta, czy bioterroryzmem na piórach, albo czy obwarzanki powinny być podawane z makiem czy solą. A żeby było jeszcze zabawniej, większość tych krzyków pochodzi od wieśniaków, którzy przybyli do Krakowa z okolicznych wsi i dają sobie prawo do marudzenia, próbując urabiać miasto po swojemu. Gdyby spróbowali krzyczeć tak w tych swoich wsiach, to najpierw sołtys by się uśmiał, a później cała reszta patrzyłaby na nich jak na błaznów.  A tu – w anonimowości metropolii – mogą krzyczeć, protestować, wyrzucać z siebie durnowate pomysły i udawać, że świat ich słucha. ZOBACZ TAKŻE: Sąd zajmie się sprawą ataku w urzędzie. "Posunęli się za daleko" [WYWIAD] A cała reszta? Milczy, patrzy i czeka, aż kolejny „wiejski krzykacz” odkryje, że w Krakowie nie ma bata na głupotę. I że im większy krzyk, tym większa satysfakcja.

Więcej…

Referendalna hucpa Gibały, sfałszowane podpisy i kompromitacja prokuratury

Referendalna hucpa Gibały, sfałszowane podpisy i kompromitacja prokuratury

28 listopada 2025 | 17:57

Krakowska afera referendalna Łukasza Gibały to nie wpadka, lecz podręcznikowy przykład, jak rozmontowuje się zaufanie do demokratycznych procedur. Dziesiątki tysięcy wadliwych podpisów, niemal dekada śledztwa i finał, który prokuratura zamyka magiczną formułką „znikoma szkodliwość”. Jeśli to ma być standard państwa prawa, to trudno się dziwić, że obywatele coraz częściej patrzą władzy – i samozwańczym społecznym aktywistom – na ręce. – Kiedy w 2016 roku nieistniejące już stowarzyszenie Łukasza Gibały „Logiczna Alternatywa” ruszało z akcją odwołania ówczesnego prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego. Miało to być wielkim aktem obywatelskiej mobilizacji. Skończyło się jednak na spektakularnym organizacyjnym potknięciu, klapie i kompromitacji – przypomina poseł Dominik Jaśkowiec w swoim felietonie dla Kuriera Krakowskiego. Jak się okazało, znaczna część zebranych przez Gibałę podpisów była... sfałszowana. – W końcu – po niemal dziewięciu latach (!) – prokuratura postanowiła całą sprawę umorzyć. Powód? Znikoma społeczna szkodliwość czynu. Co oznacza decyzja prokuratury? Przyzwolenie na fałszerstwa wyborcze? Są one jak rozumiem czynem nieszkodliwym, jak przysłowiowe rozlanie herbaty na obrus. A że było tego kilkadziesiąt tysięcy? Cóż, szczegół – pisze poseł Jaśkowiec. Poseł Dominik Jaśkowiec – Co więcej, prokuratura uznała, że zatrudnienie biegłego grafologa byłoby stratą czasu. Cytuję: „Opinia grafologiczna trwałaby 21 lat i kosztowała 2 mln zł”. Taka decyzja prokuratury jest tym bardziej niezrozumiała, że w toku śledztwa pięć osób zaangażowanych w zbiórkę podpisów usłyszało zarzuty ich fałszowania! –  czytamy na stronie Kuriera Krakowskiego. Polityk ostrzega przed rozdawaniem swoich podpisów przypadkowym ludziom spotkanym na ulicy. – Obserwując dzisiejszą aktywność ekipy Łukasza Gibały zbierających na ulicach nasze dane osobowe przy okazji różnego rodzaju petycji, akcji społecznych, aktywności w budżecie obywatelskim, możemy mieć uzasadnione wątpliwości co się z nimi stanie? Do czego wbrew naszej woli zostaną wykorzystane? – pyta retorycznie. Cały felieton znajdziecie tutaj: Dominik Jaśkowiec: Krakowski thriller. Dziewięć lat śledztwa i finał, który szokuje [FELIETON]    

Więcej…

Miszalski w akcji. Decyzje, które bardziej śmieszą niż pomagają [RANKING]

Miszalski w akcji. Decyzje, które bardziej śmieszą niż pomagają [RANKING]

26 listopada 2025 | 08:51

Też macie wrażenie, że w Krakowie – zamiast realnych, stanowczych i zdecydowanych działań – dostajecie pijarową papkę? No właśnie. Od pierwszego dnia urzędowania prezydent Aleksander Miszalski serwuje nam decyzje, które wyglądają raczej jak konkurencja w kategorii „Najbardziej PR-owa Zmiana Roku” niż jako realne reformy, które miałyby szansę poprawić codzienne życie krakowian. Skoro jednak spektakl trwa, a bilety są bezzwrotne, siadamy w pierwszym rzędzie, bierzemy popcorny i przedstawiamy nasz subiektywny ranking posunięć, które wstrząsnęły Krakowem niczym żuk gnojnik świeżo usypanym kretowiskiem. 1. Pożegnanie z Lexusem, czyli „luksus won!” Jedna z pierwszych decyzji: sprzedać służbowego Lexusa po poprzedniku, bo „kojarzy się z luksusem”. Kraków odetchnął. Koniec moralnego zgorszenia związanego z podgrzewanymi fotelami, sprawnymi hamulcami i imitacją skóry na podłokietniku.  Tylko… to ruch czysto wizerunkowy. Bo choć prezydent kocha rower – i super – to: rano Balice, po południu Swoszowice, a wieczorem Nowa Huta. I co? Hulajnogą? No bez żartów. Ale PR-owo – złoto. Zdjęcia prezydenta na rowerze? Jeszcze więcej złota. 2. Likwidacja parkingu przed magistratem Hasło brzmiało dumnie: „Koniec z samochodami pod oknami urzędu! Stawiamy na zieleń!” Rzeczywistość? Parking zostanie zamieniony w… parking bez samochodów. Z donicami. Z symbolicznymi krzaczkami. Z odrobiną zieleni „na pokaz”. Efekt społeczny? Zachwyt kilku najbardziej zaangażowanych aktywistów. Frustracja radnych, którym miasto i tak zapewne zapłaci za parking prywatny. Pytania ważnych osobistości, czy do prezydenta to mają dojechać tramwajem i ewentualnie którą linią. Ale PR? Sztos. Wizualizacje piękne. A internet pełen zachwytów. ZOBACZ TAKŻE: Zielony absurd przed magistratem. Zasadzą drzewa, wykopią zdrowy rozsądek 3. Fajerwerki? W Krakowie? A skąd! Zakaz fajerwerków w Krakowie. Brzmi pięknie. Odpowiedzialnie. Proekologicznie. A teraz realia. Po pierwsze, lekka hipokryzja, bo miasto od dekad robiło pokazy pirotechniczne, na które przychodziły setki tysięcy mieszkańców i turystów. Po drugie, to będzie martwe prawo, bo kto ten zakaz wyegzekwuje? Straż Miejska na patrolu antypetardowym? No ale psy i koty są szczęśliwe, więc nie ma co przytaczać innych argumentów. ZOBACZ TAKŻE: Branża pirotechniczna wściekła. "Hipokryzja na pełną skalę" [WYWIAD] 4. Odpisywanie na każdy komentarz, czyli „Prezydent 24/7” Miszalski w trybie social-media-ninja: Grażyna: „Ładny dzień!”Prezydent: „Pozdrawiam, pani Grażynko!” Dżesika: „A tramwaje?”Prezydent: „Już tłumaczę, Dżesiko!” Janusz wrzuca emotki.Prezydent: „Serdeczności, panie Januszu!” Dzieci kiedyś pisały listy do Mikołaja. Dziś wystarczy komentarz i odpisuje sam prezydent. Najważniejsza osoba w mieście. Lol, iksde. Aleksander Miszalski / fot. Łukasz Michalik 5. Wielka Rewia Flag Nowe zasady: więcej flag Krakowa, więcej Polski, więcej Unii. Zdecydowanie więcej.  Praktyczne znaczenie? Mniej więcej takie, jak kupienie dziewczynie zakochanej w balecie… karabinu AK. Niby prezent, niby gest, niby coś tam znaczy, ale każdy czuje, że coś jest tu dziwnie. No i zasadnicze pytanie: po co? 6. Pakt dla krakowskich osiedli Hasło brzmi jak rewolucja! „Nowy pakt!”, „Nowe priorytety!”, „Więcej inwestycji w dzielnicach!”. Problem? Takie środki były w budżecie odkąd istnieją dzielnice. Od lat. Bez wyjątku. Różnica? Teraz ma to nazwę, logo i prezentację z muzyką w tle. 7. Partycypacja na sterydach W Krakowie konsultuje się już wszystko. Absolutnie wszystko. Za chwilę będziemy głosować nad kolorem prezydenckiego krawata, który powinien włożyć na konferencje prasową lub otwarcie kanału. Efekt? W konsultacjach biorą udział te same cztery osoby, czyli lokalny kwartet patoaktywistów, który opiniuje wszystko z zapałem godnym komisji sejmowej. A realne decyzje? Zawieszone gdzieś między ankietą, formularzem i badaniem satysfakcji. ZOBACZ TAKŻE: Konsultacje o konsultacjach, czyli jak Kraków gada sam ze sobą 8. Referenda dzielnicowe, czyli „zapytamy was o wszystko, by nic nie zdecydować samemu” Nowy krakowski wynalazek: referenda w dzielnicach. Brzmi jak demokracja deluxe. W praktyce: wersja XXL punktu 7. Każda sprawa, nawet najmniejsza, ma być przedmiotem głosowania. Ba, referendum! Efekt? decyzje rozmyte, odpowiedzialność też, mieszkańcy pogubieni. Ale za to potem można powiedzieć: „To nie my. To mieszkańcy tak chcieli!” Czyli wszyscy. Czyli nikt. ZOBACZ TAKŻE: Kraków - miasto, które się boi własnych pomysłów. Metro jak igrzyska

Więcej…

Kraków po północy, czyli jak brzmi buractwo

Kraków po północy, czyli jak brzmi buractwo

18 listopada 2025 | 08:39

Kraków śpi źle. Nie przez sumienie, tylko przez Anglika z kuflem, studenta z głośnikiem i turystkę w cekinach. I choć władze powołały już nawet burmistrza nocnego, prawda jest brutalna: z hałasem nie da się wygrać. Można go tylko przebić większym absurdem. Znowu ta sama dyskusja. Wraca jak bumerang co parę miesięcy, zwykle wtedy, gdy komuś w magistracie lub opozycji przypomni się, że oprócz turystów ktoś w tym centrum jednak mieszka. I że ci ludzie – o zgrozo! – chcieliby czasem spać. Każda epoka ma swoich bohaterów, a nasza najwyraźniej potrzebuje urzędnika od ciszy nocnej. I znowu zaczyna się lament: za głośno, za pijani, za tłumnie. A potem kontratak: że przecież Kraków żyje z turystyki, że trzeba rozumieć, że młodzi, że imprezy, że atmosfera. I tak w kółko, od lat. Jak tramwaj na pętli przy Cmentarzu Rakowickim. Nowy prezydent postanowił nawet działać. Spełnił obietnicę wyborczą i powołał burmistrza nocnego. Brzmi jak przełom, choć tak naprawdę przedłużenie godzin otwarcia toalet dałoby się zrobić bez tworzenia nowego etatu. Ale cóż, każda epoka ma swoich bohaterów, a nasza najwyraźniej potrzebuje urzędnika od ciszy nocnej. ZOBACZ TAKŻE: Kraków zmienia się w poligon. Miastem zaczną rządzić patoaktywiści i krzykacze Wymyślono więc, że z hałasem da się walczyć urzędowo. Takie lekarstwo na kaca przed imprezą. Burmistrz miał – a może nadal ma – „zadbać o równowagę między życiem nocnym a komfortem mieszkańców”. Czyli, w teorii, między dźwiękiem przewracanego kufla a snem dziecka z trzeciego piętra. Pracuje już chyba ponad rok, a ludzie jak darli mordę, tak drą nadal. Bo jak tu realnie walczyć z hałasem? Będzie ten burmistrz chodził po Rynku z decybelomierzem i mówił: „Przepraszam, proszę ciszej śpiewać Don't Stop Me Now, mieszkańcy śpią”? Bo gdzie są ludzie, tam jest buractwo. Jedni je hodują, drudzy znoszą. Nie da się wytępić hałasu z miasta, w którym co wieczór przewala się kilka tysięcy ludzi, którzy przyjechali właśnie po to, żeby się drzeć. Nikt nie jedzie do Krakowa, żeby o północy kontemplować Wawel w ciszy. Przyjeżdżają po tanie piwo, szybkie dziewczyny i wolność od wstydu. I dostają to z dokładką. To nie jest problem Krakowa. To jest problem człowieka w stanie weekendowym. Tego samego, który w Biedronce komentuje głośno tyłek ekspedientki, w samolocie otwiera piwo przed startem, a w sobotę o drugiej w nocy śpiewa „Sto lat” pod cudzym oknem. Nie pomoże burmistrz, nie pomoże straż miejska, nie pomoże nawet święcona woda z mariackiego kościoła. Bo gdzie są ludzie, tam jest buractwo. Jedni je hodują, drudzy znoszą. Nie udawajmy też świętych. Sam kiedyś byłem studentem. Wracałem z Rynku o czwartej nad ranem, a że droga do domu prowadziła akurat ulicą Kopernika, to wydzierałem się tam pod oknami, wtedy jeszcze szpitala. Czy się tego wstydzę? Z perspektywy czasu – tak. Czy wstydziłem się wtedy? Ani trochę. Gdyby ktoś mi powiedział, żebym był ciszej, to może bym się zamknął. Na pięć minut. Jak kierowca, który zwalnia przed fotoradarem, żeby zaraz potem znowu docisnąć. ZOBACZ TAKŻE: Polowanie na prywatne konta. Obrzydliwe praktyki hejterów Władze mówią: trzeba rozmawiać z lokalami, trzeba edukować. Okej. Tylko że lokal chce zarobić, turysta chce wypić, a mieszkaniec chce spać. Spróbuj to pogodzić. I tu pojawia się pomysł, który wraca co chwilę - opłata turystyczna. Miasto od lat próbuje ją wprowadzić jako formę rekompensaty za intensywne korzystanie z przestrzeni i infrastruktury. W 2024 roku Kraków odwiedziło prawie 15 milionów osób, z czego prawie osiem milionów zostało na noc. Przy stawce czterech złotych za noc, czyli symbolicznego euro, wpływy mogłyby sięgnąć nawet stu milionów złotych rocznie – pieniędzy, które mogłyby wrócić do mieszkańców pod postacią czystszych ulic lub... mocniejszych szyb w oknach. Centrum Krakowa to nie dziedziniec klasztoru. To otwarty bar. A każdy bar ma swój zapach, swój dźwięk i swoje buractwo. Problem w tym, że w Polsce wciąż nie ma przepisów pozwalających na wprowadzenie takiej opłaty w miastach. Kraków wraz z innymi metropoliami od lat apeluje do rządu o zmianę prawa. Argument jest prosty: skoro turystyka daje zarobić hotelarzom i restauratorom, niech chociaż trochę odda tym, którzy muszą potem wdychać sobotni smog z kebaba i słuchać „Sweet Caroline” o trzeciej w nocy. Bo w końcu każdy, kto tu przyjeżdża, zostawia po sobie ślad. I nie tylko jest to ślad szminki na kuflu od piwa. ZOBACZ TAKŻE: Co powstanie w miejsce Krokusa? [WYWIAD] Nie ma środka na hałas. Tak jak nie ma środka na głupotę. Można karać, prosić, pisać petycje. A i tak w piątek o 2:47 z ulicy usłyszysz: „Ooooo, jeszcze po jednym!” Można więc tylko pogodzić się z losem. Centrum Krakowa to nie dziedziniec klasztoru. To otwarty bar. A każdy bar ma swój zapach, swój dźwięk i swoje buractwo. Chcesz ciszy? Przeprowadź się do lasu. Ale licz się z tym, że i tam kiedyś ktoś przyjedzie z głośnikiem i odpali Zenka.

Więcej…

Oto zwycięzca w kategorii: Dzban Roku! Najpierw IKEA, a teraz TO

Oto zwycięzca w kategorii: Dzban Roku! Najpierw IKEA, a teraz TO

14 listopada 2025 | 16:37

Są takie chwile w życiu, kiedy człowiek patrzy na otaczającą go rzeczywistość i myśli: "Nie, tego się nie da przebić". A jednak zawsze znajdzie się ktoś, kto udowodni, że można. I tak oto mamy zwycięzcę w kategorii "Dzban Roku". I to nie byle jakiego! Zwycięzcę absolutnego, który postanowił zająć wszystkie trzy miejsca na podium. Złoto, srebro i brąz lecą do jednego zawodnika. Wyobraźmy sobie prostą sytuację: Masz w domu sprzęt, który już ledwo zipie. Ty wymieniasz go na nowy. Stary nadaje się co najwyżej do remontu, ale sąsiad mówi: "Daj, naprawię i będzie mi służyć". No to dajesz. Normalna, ludzka rzecz. Lepsze to, niż wyrzucić na śmietnik. I dokładnie tak było z krakowskimi autobusami. Wycofane z użytku, nienadające się już do regularnych kursów w mieście. Ale po remoncie mogą nadal jeździć gdzie indziej. Kraków więc je przekazał Ukrainie, gdzie mogą realnie pomagać ludziom. Logiczne, sensowne, prospołeczne. A wtedy na scenę wchodzi on – krakowski poseł Konfederacji Konrad Berkowicz.  Pisze, że władze Krakowa “po swojemu” uczciły niepodległość, oddając autobusy Ukrainie. Że nikt nie pytał mieszkańców o zdanie. Że to niby “interes Ukrainy”, a nie Krakowa. źródło: X I tutaj zaczyna się prawdziwa groteska. Bo co niby mieli zrobić urzędnicy? Zorganizować referendum w sprawie wywożenia na złom? Może jeszcze ankieta obywatelska w sprawie starych opon i przepalonych żarówek z autobusów? Najzabawniejsze (albo najsmutniejsze) jest jednak to, że ten gest solidarności – zwykły, praktyczny i ludzki – został przedstawiony jako coś podejrzanego. Jakby przekazanie starych autobusów, które i tak przestałyby jeździć, było jakimś wymierzonym w mieszkańców spiskiem na miarę political fiction. Jakby oddanie starych autobusów było jakimś przestępstwem, niczym kradzież patelni z IKEA. I w tym momencie pojawia się pytanie: czy naprawdę trzeba tak bardzo naciągać rzeczywistość, żeby zaistnieć w głowach potencjalnych wyborców? Bo można się spierać o politykę miejską, o wydatki, o priorytety. Ale robić aferę z tego, że coś, co miało trafić na złom, trafiło tam, gdzie może jeszcze komuś posłużyć to już jest sztuka. I to wysokich lotów. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Berkowicz i całe jego środowisko – z Gibałą na czele – mają jeden cel: odwołać Miszalskiego. I choć powodów do krytyki jego urzędowania nie brakuje, można wskazać konkretne błędy, których jest tak dużo, że włos na głowie staje dęba, to oni wolą strzelać na oślep jakimiś absurdalnymi argumentami. Przypomina to wyścig dzbanów, w którym liczy się tylko hałas.

Więcej…

Światło oświecenia z „Dzień Dobry TVN”. De Niro w roli zasłony dymnej

Światło oświecenia z „Dzień Dobry TVN”. De Niro w roli zasłony dymnej

13 listopada 2025 | 09:52

Składam samokrytykę. Nie dostrzegłem bowiem walorów nowej inwestycji przy Błoniach, powstającej w miejsce biurowca Miastoprojektu. Poszedłem na lep krzyczącej gawiedzi i uznałem, że chodzi o zniszczenie omalże zabytkowej substancji, o zamknięcie jednej z dwóch dróg przed hotelem, czy też wreszcie o likwidację miejsc parkingowych. Właściwe proporcje przywróciły mi dopiero „Dzień dobry TVN” i  była radna dzielnicy I, aktorka, Alina Kamińska. Do tej pory w medialnym szumie przebijały się jedynie wątki dotyczące protestów mieszkańców w sprawie miejsc parkingowych, czy układu komunikacyjnego wokół hotelu  – jak czytałem – znanego hollywoodzkiego aktora Roberta de Niro. Uważałem, jak wielu moich znajomych, że to znów przykład „not in my backyard”, czyli protestów grupki niezadowolonych najbliższych sąsiadów, no, ale jak to jest w Krakowie w szczególności – każda inwestycja musi być przez lokalsów oprotestowana. ZOBACZ TAKŻE: Przescrollowane. Protestujesz przeciwko S7? Nie wyjdź na frajera! I gdyby nie przyjazd do Krakowa Roberta de Niro, materiał filmowy z wizyty na wyłączność w „Dzień dobry TVN” i słowa krakowskiej aktorki i radnej dzielnicowej Aliny Kamińskiej – nie wiedziałbym jak bardzo się mylę. Otóż SAO Investments (to sprzed ich inwestycji na Królowej Jadwigi wyparował niezamieszkały dom; to ich dziełem jest ciemnoszara kamienica na końcu ulicy Piłsudskiego) nie buduje tylko hotelu. Tam powstaje Nobu Cultural District – innowacyjna przestrzeń kulturalna w sercu Krakowa. Jak wyjaśnił w materiale projektant, jest to innowacyjny obiekt, który prawie  60 proc. przestrzeni ma dedykowane kulturze. A Robert de Niro przyjechał do Krakowa, by odsłonić obraz swego ojca, który stanie się początkiem nowej galerii w sercu Krakowa. Co jeszcze powstanie obok Błoń? Miejsce, które ma powstać, to znacznie więcej niż hotel. To teatr, sala koncertowa, kino i inspirowane twórczością De Niro klub jazzowy, wspomniana galeria sztuki, biblioteka i przestrzeń dla młodych innowatorów z krakowskich uczelni. Robert De Niro będzie ogromną siłą tego projektu. Ze swoim autorytetem, ze swoją rozpoznawalnością będzie tak naprawdę podstawą tego, żeby ten projekt wyszedł szeroko w świat  – uświadomiła mnie i całą Polskę w materiale wspomniana Alina Kamińska. No więc to nie tylko hotel. Bo pani Alina wie, że hotele w Krakowie są złem. Alina Kamińska, jako była radna dzielnicowa np. podczas sesji Rady Miasta Krakowa w maju 2023 roku tak wypowiadała się o swojej dzielnicy: Teraz to bym chętnie uciekła, bo to nie jest miejsce do mieszkania dla ludzi w moim wieku. Nie jestem stara tylko dojrzała, a Kazimierz to świat młodych, knajpa knajpą pogania, więcej, więcej, hotel, hostel, więcej, więcej. (…) Z jednej strony dużo się tu dzieje, ale nikt nie patrzy na nas, zwykłych obywateli, mieszkańców tej dzielnicy. Również w gazecie Wyborczej ta sama Alina Kamińska grzmiała: Plany sprzedaży kamienicy są niepokojące także dlatego, że doświadczenie pokazuje, iż w takim miejscu najprawdopodobniej szybko powstanie kolejny hotel, pogłębiając problemy monofunkcyjności centrum Krakowa. Należy zatem postawić podstawowe pytanie: Czy priorytetem powinno być dobro mieszkańców i rozwój społeczny gminy, czy stawiamy przede wszystkim na turystykę? No ale przypomnijmy, nazwisko de Niro gwarantuje, że swoim autorytetem, ze swoją rozpoznawalnością będzie tak naprawdę podstawą tego, żeby ten projekt wyszedł szeroko w świat. I to nie tylko hotel, bo hotele są złe, a to cultural district.

Więcej…

Krakowska szkoła bezpieczeństwa. Pomalować znak i udawać, że działa

Krakowska szkoła bezpieczeństwa. Pomalować znak i udawać, że działa

12 listopada 2025 | 09:45

W Krakowie odkryto prosty sposób na poprawę bezpieczeństwa – zmienić cyfrę na znaku. Bo przecież jak na Bora-Komorowskiego ludzie jeżdżą za szybko, to wystarczy napisać, by jeździli wolniej. Osiemdziesiąt nie działa? To może siedemdziesiąt. A jak dalej będzie źle – pięćdziesiąt! A jeśli wciąż za szybko, wprowadzimy strefę zamieszkania. To trochę jak leczenie grypy zmianą czcionki w ulotce leku albo jak gaszenie pożaru latarką. Tak przynajmniej wynika z doniesień LoveKraków.pl, które opisują inicjatywę radnego Piotra Moskały. Radny tłumaczy: Obecnie obowiązuje tam ograniczenie do 80 km/h, jednak w praktyce przepisy te są nagminnie łamane. Jest to jeden z najdłuższych prostych odcinków drogowych w mieście, co sprzyja rozwijaniu nadmiernych prędkości. No więc jeśli 80 km/h jest nagminnie łamane, to może… 80 jest w sam raz? Bo gdyby kierowcy się do tego stosowali, problem by nie istniał. A skoro i tak łamią, to znaczy jedno – że mają gdzieś przepisy. I będą mieć nadal, niezależnie od tego, co stoi na znaku. Oczywiście można wymieniać tabliczki i obiecywać zmiany. Tylko że w Krakowie kierowcy nie jadą według tego, co jest napisane na znaku, tylko według tego, co grozi za jego zignorowanie. A skoro nie grozi nic, to jadą, jak chcą. Jakby Bora-Komorowskiego było ostatnią prostą wyścigu Formuły 1. Nie trzeba być geniuszem ruchu drogowego, żeby zrozumieć: prawo działa tylko wtedy, gdy jest egzekwowane. A jest? W całym mieście radary działają głównie na przyjezdnych, bo lokalsi już dawno nauczyli się ich rozmieszczenia na pamięć. Policji drogowej na ulicach tyle, co parówek w pudełku po ciastkach. Mandaty? Zjawisko tak rzadkie, że kiedy ktoś naprawdę dostanie, robi o tym relację na Instagramie z hasztagiem #CudaSięZdarzają. ZOBACZ TAKŻE: Co powstanie w miejsce Krokusa? [WYWIAD] I tu dochodzimy do puenty, którą LoveKraków.pl dorzuca jak łyżkę dziegciu do beczki iluzji. Wiceprezydent Stanisław Kracik wykluczył z przyczyn prawnych użycie radarów, tłumacząc, że są „małe szanse na karanie kierowców w oparciu o dane z urządzenia”. Pięknie, prawda? Czyli nie możemy karać, bo prawo nie pozwala. Lepiej więc zmienić znak. To tak, jakby lekarz powiedział: Nie możemy leczyć pacjenta, bo stetoskop jest niezgodny z ustawą o wyrobach medycznych, ale damy mu plasterek z „Królową Lodu”, podmuchamy trochę po bolącym miejscu i powiemy, że do wesela się zagoi. Więc mamy groteskę idealną: kierowcy łamią ograniczenia, bo nie ma kar. Służby nie mogą karać, bo nie ma radarów. Radary nie mogą działać, bo prawo nie pozwala. I co robimy? Wymieniamy tabliczkę. Polska szkoła myślenia: jak coś nie działa, trzeba to pomalować, jakby samo malowanie miało magiczną moc. A może by tak, zamiast kolejnych cyfr na słupie, spróbować czegoś skutecznego? Jeśli nie można karać przez radar, to może przez drony albo patrole w nieoznakowanych lub oznakowanych radiowozach? Oczywiście można też od razu postawić figurkę św. Krzysztofa z tabliczką „On widzi wszystko”. ZOBACZ TAKŻE: Krakowie, przestań udawać. Patriotyzm nie polega na darciu mordy Kraków jest mistrzem pozorów. Zmieniamy ograniczenia, budujemy iluzję troski i udajemy, że problem zniknie, jeśli zrobimy coś symbolicznego. To tak, jakby sprzątanie pokoju ograniczyć do zamiecenia i wsunięcia wszystkiego pod dywan. Działa, dopóki się nie potkniesz o wybrzuszenia. Symboliczne działania nie ratują życia. Ratuje je strach przed mandatem, nieuchronność kary, a tego w Krakowie już dawno nikt nie czuje. Bo w tym mieście większe są szanse na spotkanie smoka wawelskiego niż patrolu drogówki. Więcej bezpieczeństwa poczujesz w sali z komiksami o superbohaterach niż na Bora-Komorowskiego, gdy akurat nie ma korka. Więc tak – inicjatywa radnego Moskały może być szczera, nawet sensowna w założeniu. Ale w praktyce? To tylko kolejny listek figowy przyklejony taśmą dwustronną do betonu bezradności. Dopóki kara nie będzie nieuchronna, każdy nowy znak jest tylko dekoracją.

Więcej…

Krakowie, przestań udawać. Patriotyzm nie polega na darciu mordy

Krakowie, przestań udawać. Patriotyzm nie polega na darciu mordy

11 listopada 2025 | 12:20

Jeśli krakowski patriotyzm dalej ma polegać na krzyczeniu o Polsce przy jednoczesnym traktowaniu ludzi jak śmieci, to może pora przestać udawać: nie brakuje nam symboli, tylko kultury. I niepodległość nijak się nie liczy, jeśli jesteśmy zniewoleni własnym chamstwem. Kraków potrafi pięknie opowiadać o historii, ale gdy przychodzi do życia tu i teraz, nagle wychodzi nam, że największym wrogiem ojczyzny nie jest żaden zewnętrzny najeźdźca, tylko własna codzienna bylejakość. I dopóki jej nie pokonamy, żadna flaga nie uratuje nam honoru. Co to dziś właściwie znaczy być patriotą? Nie, serio, bez koturnów, werbli i wzniosłych deklaracji na tle magistratu czy tam jakiegoś pomnika. Współczesny patriotyzm wygląda zupełnie inaczej niż w podręcznikach, choć czasem wciąż lubimy udawać, że jest jak na pocztówkach z 1918 roku: sztandar w dłoni, orzeł na piersi, wzrok w dal. Tymczasem prawdziwy test patriotyzmu odbywa się raczej… na przystanku pod Bagatelą, w kolejce do tramwaju, w internecie, a czasem w dyskusji o tym, czy „pół Krakowa stoi, bo znowu coś remontują”. Bo współczesny patriotyzm – przynajmniej taki, który ma sens – zaczyna się od braku hejtu. Tak, wiem, nie brzmi spektakularnie. Żadne dzieje narodu nie zostaną zapisane słowami: „I wtedy, 7 listopada, obywatel Kowalski powstrzymał się od wulgarnego komentarza na Facebooku”. A jednak to właśnie w tym drobnym geście jest dziś więcej troski o wspólnotę niż w machaniu flagą na autopilocie. Patriotyzm codzienny, czyli krakowska wersja minimalizmu W Krakowie współczesny patriota to ktoś, kto: Powstrzymuje się od pokazywania „faków” na drodze innym kierowcom, bo wie, że w Krakowie i tak wszyscy spotkają się chwilę później na tych samych światłach. Więc po co psuć sobie relacje sąsiedzkie na odległość jednego skrzyżowania? Nie wrzuca hejtu pod postami na Facebooku, nawet jeśli to kolejna informacja o remoncie ulicy, która była remontowana w zeszłym roku, a wcześniej w poprzednim. Bo rozumie, że Kraków bez remontów jest jak obwarzanek bez dziury. Czy to jeszcze obwarzanek? Segreguje śmieci naprawdę, bo wie, że wyrzucanie wszystkiego „do zmieszanych” to nie akt buntu wobec systemu, tylko szybka droga do tego, żeby miasto pachniało bardziej „nowocześnie”, niż byśmy chcieli. Nie udaje, że nie widzi starszej pani próbującej wsiąść do tramwaju, tylko po prostu jej pomaga. Zamiast hejtować turystów, pokazuje im, gdzie jest najlepsza zapiekanka na Kazimierzu, bo duma z miasta bierze się też ze świadomości, że warto je komuś polecić. Nie zajmuje pół chodnika, idąc w grupie trzyosobowej ramię w ramię, bo rozumie, że inni też chcą dotrzeć do celu, a nie odbywać slalom gigant między plecakami i zimowymi kurtkami. Odstawia hulajnogę tam, gdzie MA stać, a nie tam, gdzie AKURAT skończył mu się zasięg aplikacji, bo ceni patriotyzm pieszych, którzy też chcą przeżyć dzień bez parkouru. Nie komentuje każdej inwestycji słowami „za moich czasów było lepiej”, bo wie, że „jego czasy” obejmowały śmierdzący szynobus do Wieliczki i dwa krawężniki na krzyż. Więc może dać Krakowowi prawo do zmieniania się, nawet jeśli czasem zbyt ambitnie. To są te drobne, nieinstytucjonalne akty patriotyzmu. Małe cegiełki. Czy raczej drobne krakowskie kamyczki, z których układa się coś znacznie ważniejszego niż deklaracje składane raz w roku. Patriotyzm nie musi krzyczeć Współczesny patriotyzm wcale nie wymaga wielkich słów. Przeciwnie: imposybilizm tego miasta polega na tym, że najgłośniej krzyczą ci, którzy niewiele robią. A najwięcej robią ci, którzy milczą, ale za to potrafią być normalnymi, życzliwymi ludźmi. Bo tak naprawdę Kraków nie potrzebuje patriotów od manifestów – tylko od zdrowego rozsądku, empatii i poczucia, że jesteśmy tu razem. W jednym mieście, które próbuje jednocześnie żyć tradycją, turystami, kulturą, tramwajami, smogiem i niekończącymi się robotami drogowymi. No i jeszcze coś… Jest jeszcze jedna cecha współczesnego patrioty: cierpliwość. To wyjątkowo krakowska odmiana miłości do ojczyzny. Polega na tym, że gdy tramwaj znów utknie, a Google Maps pokaże, że przejazd przez centrum zajmie 47 minut, patriota nie wpada w szał – wie, że to po prostu rytm miasta. Taki trochę wolny, trochę krzywy, ale nie do podrobienia. W skrócie: być patriotą w Krakowie to nie nosić flagę przez cały rok, ale nie być niemiłym człowiekiem przez większość dnia. Może to brzmi banalnie, ale w czasach, gdy hejt stał się sportem masowym, to właśnie brak agresji jest najbardziej niedocenionym gestem miłości do miejsca, w którym się żyje. A Kraków – jak każde miasto z charakterem – odwdzięcza się tym samym. Choćby widokiem Wawelu o zachodzie, zapachem lip na Plantach, dźwiękiem hejnału o pełnej. I to chyba całkiem przyjemna nagroda za odrobinę współczesnego patriotyzmu.

Więcej…

Gdzie sens, gdzie logika? Protest, który trafił kulą w płot

Gdzie sens, gdzie logika? Protest, który trafił kulą w płot

07 listopada 2025 | 17:15

Kraków znowu stanął. Nie dlatego, że mgła, nie dlatego, że wypadek, nie dlatego, że kolejna dziura w jezdni otworzyła się jak brama do innego wymiaru. Nie. Tym razem zrobili to ludzie. Z pełną premedytacją, z transparentami, z hasłami… i z zerową refleksją, kogo właściwie chcą ukarać. „Nie dla S7!” – krzyczeli blokując kierowców na Zakopiance i w Wieliczce. Kierowców, którzy z S7 nie mają nic wspólnego. Którzy nie projektują, nie zatwierdzają i nie budują dróg. Którzy po prostu próbują wrócić po pracy do domu, do dzieci, do obiadu, do własnego życia, albo – o zgrozo! – wyjechać na weekend. I co dostali? Godzinę stania, bo ktoś wpadł na pomysł, że najlepszą metodą nacisku na państwowe instytucje jest… paraliż zwykłego człowieka. Jakby Generalna Dyrekcja miała swoje biuro w pasach na Zakopiance, a minister infrastruktury dojeżdżał do pracy autobusem przez Gaj. To jest właśnie ten polski sport narodowy: protestować tak, żeby utrudnić życie dokładnie tym, którzy o niczym nie decydują. Odbić złość nie w stronę decydentów, tylko najbliższego dostępnego celu – kierowców, którzy mają tyle wspólnego z wariantami S7, co golibroda z budową promu kosmicznego. Jeśli już chcemy walczyć o zmianę decyzji, to może warto ruszyć tam, gdzie decyzje faktycznie zapadają. Przed siedziby instytucji. Przed biura posłów. Przed gabinety urzędników. Tam, gdzie protest coś znaczy. A nie na środku drogi, gdzie jedyne, co osiąga, to kolejny kilometr korka i setki przeklinających ludzi, którzy stali się zakładnikami „obywatelskiej inicjatywy”. Sprawa S7 może być słuszna lub niesłuszna – to osobna dyskusja. Ale sposób protestu? To już czysta absurdologia stosowana. I w tym właśnie problem: logika poszła na urlop, a jej miejsce zajęło przekonanie, że każda forma sprzeciwu jest dobra, byle była głośna i widowiskowa. Tylko że widowisko to jedno. A odpowiedzialność – drugie. Protestować można. Protestować trzeba. Ale może z odrobiną myślenia o tym, kogo faktycznie chcemy przekonać. Czy blokowanie całej okolicy naprawdę sprawi, że decydenci nagle się przestraszą? Bo jeśli ktoś naprawdę wierzy, że minister, dyrektor czy urzędnik zobaczy korek w Gaju i z przerażenia przewróci się na biurko, to jest to czysta polityczna naiwność. Decyzji o S7 nie podejmują ludzie stojący w korku – podejmują je ci, których takie blokady nie dotyczą ani przez minutę. A im dłużej protestujący okładają kijem niewinnych kierowców zamiast uderzyć w źródło problemu, tym bardziej ich akcja wygląda jak desperacka demonstracja bez planu. Jeśli naprawdę chcą coś zmienić, muszą przestać paraliżować codzienność zwykłych ludzi i wreszcie zrobić to, co naprawdę wymaga odwagi: pójść pod drzwi tych, którzy mają władzę, a nie tych, którzy mają tylko pecha stać akurat w drodze do domu.

Więcej…

Zielony absurd przed magistratem. Zasadzą drzewa, wykopią zdrowy rozsądek

Zielony absurd przed magistratem. Zasadzą drzewa, wykopią zdrowy rozsądek

07 listopada 2025 | 10:15

No i proszę bardzo – kolejny triumf „zielonego myślenia” w Krakowie. Miasto ogłasza, że parking przed magistratem zamieni się w zieloną oazę. Ma być ładniej, bardziej ekologicznie, bardziej „dla ludzi”. Beton zniknie, w jego miejscu pojawią się drzewa, krzewy, ławeczki i odrobina miejskiego zen. Wreszcie, jak mawiają urzędnicy, „przestrzeń odzyska reprezentacyjny charakter”. Brzmi pięknie. Jak z katalogu IKEA (przeglądałem ostatnio i dumałem, z czego by tych Szwedów okraść, ale żadna patelnia z pokrywką mi nie pasowała). W ramach projektu odbetonują ponad 200 metrów kwadratowych nawierzchni, wsadzą trochę zieleni, może jakieś donice, i voilà – plac przed urzędem jak z europejskiej pocztówki. Koszt? Około 300 tysięcy złotych. Niby niedużo, ale przynajmniej na papier toaletowy do szkół by wystarczyło, a to teraz ponoć towar pierwszej potrzeby w szeroko pojętej krakowskiej edukacji.  No ale nie, teraz priorytetem jest „symboliczna przemiana”. Parking przed magistratem ma się stać wizytówką miasta. Bo przecież – jak od lat powtarzają patoaktywiści – władza powinna świecić przykładem i oddawać przestrzeń mieszkańcom, nie samochodom. Nie każdy radny jest takim cwaniakiem, żeby wyjechać z domu autem, zaparkować gdzieś przy Błoniach i potem z udawaną skromnością i miną ekologa maszerować na sesję, udając, że przyszedł na piechotę. I tu zaczyna się przedstawienie. Patoaktywiści już krzyczą w ekstazie: „Wreszcie się udało!”, „Zieleń wygrała z betonem!”, „Prezydent posłuchał ludzi!”. No pewnie, że posłuchał – w końcu nic tak nie brzmi dobrze w mediach jak hasło „więcej zieleni w centrum”. Problem w tym, że parking przed urzędem był zwyczajnie praktyczny. Nieładny? Być może. Ale działał. Było gdzie stanąć. Radni, urzędnicy, dygnitarze, dziennikarze – każdy wiedział, że jak trzeba się zjawić w magistracie, to przynajmniej nie trzeba robić czterech kółek wokół Plant. Teraz, zamiast funkcjonalnego placu, będzie ładna scenografia do miejskiego folderu promocyjnego. Tyle że problem parkowania magicznie nie zniknie. ZOBACZ TAKŻE: Polowanie na prywatne konta. Obrzydliwe praktyki hejterów Bo przecież nie wierzmy w to, że teraz nagle radni zaczną przyjeżdżać na sesje czy komisje autobusami lub tramwajami. Co więcej, nie każdy radny jest takim cwaniakiem, żeby wyjechać z domu autem, zaparkować gdzieś przy Błoniach i potem z udawaną skromnością i miną ekologa maszerować na sesję, udając, że przyszedł na piechotę. Większość po prostu przyjedzie jak zawsze – samochodem. Tyle że teraz nie będzie gdzie stanąć. A miasto, w geście „rozsądku”, zapewne zapłaci im za miejsca parkingowe na prywatnych parkingach. Może wykupi te miejsca na pobliskim parkingu "kościelnym", może gdziekolwiek indziej. Parking na Placu Wszystkich Św. podczas sesji rady miasta / fot. KK I tak oto mamy oszczędność po krakowsku: 300 tysięcy na zieleń zamiast betonu i kolejne tysiące na opłacanie parkingów (to jeszcze nie fakt, nawet nie nieoficjalna informacja –  na razie to tylko fanaberia autora, ale o wysokim wskaźniku prawdopodobieństwa), które jeszcze wczoraj mieliśmy za darmo. Ale co tam. Najważniejsze, że na zdjęciach będzie ładnie. Zielono. Europejsko. I nie, nie piszę tych słów dlatego, że sam z parkingu korzystam. Po pierwsze, nie jestem na tyle ważny, by móc wjechać za umowny szlaban. Po drugie, jestem rowerowym "frikiem", który nawet w deszczu, na lodzie i podczas burzy lubi sobie pokręcić pedałami. Będą ławeczki, będą drzewka, będzie para turystów z lodami. Problem jednak w tym, że miasto to nie wystawa ogrodnicza. Miasto ma działać. Ma być wygodne, sensowne i funkcjonalne. Można kochać drzewa, a jednocześnie rozumieć, że nie każde odbetonowanie ma sens. Bo jeśli zieleń służy tylko temu, żeby wstawić ją do raportu albo pochwalić się nią w mediach, to nie jest zieleń – to dekoracja. Z tysiąca pomysłów aktywistów może dwa są dobre. Ten nie jest jednym z tych dwóch. To typowy przykład miejskiego marketingu udającego troskę o mieszkańców. ZOBACZ TAKŻE: Kraków zmienia się w poligon. Miastem zaczną rządzić patoaktywiści i krzykacze Więc będziemy mieli „zielony plac przed magistratem”, z którego nikt nie skorzysta. Będą ławeczki, będą drzewka, będzie para turystów z lodami. A radni? Będą dalej przyjeżdżać samochodami. Tylko teraz drożej, mniej wygodnie i z większą hipokryzją. Ale przynajmniej aktywiści będą mieli nowe tło do selfie. Bo Kraków tonie w zieleni. Ale rozum gdzieś po drodze wybetonowano. "Zielony magistrat" / źródło: wizualizacja UMK A, winni jesteśmy Wam jeszcze jedną informację: ten parking, co to już parkingiem nie będzie, powstanie w ramach prezydenckiego programu „Da Się!”. Tak, to właśnie ten, w którym wszystko niby „niemożliwe” nagle staje się możliwe. I żeby było uczciwie: nie wszystkie pomysły z tej inicjatywy są tak skopane jak ten. Większość prezentuje się całkiem godnie. A nawet zacnie. Zielone Rondo Mogilskie? OK – i tak jest tylko wielką betonową wyspą, więc każda trawa to plus. Plac Marii Magdaleny? Też spoko. Obecnie pełni głównie funkcję eleganckiego skrótu między kawiarniami, więc dołożenie zieleni nie zburzy żadnego porządku świata. Zielony plac Wielkiej Armii Napoleona u stóp Wawelu? Bosko, bo to teraz bardziej „miejsce, które mija się w drodze na Planty” niż jakakolwiek sensowna przestrzeń. Wszystkie te lokalizacje nie mają praktycznej roli, więc nadanie im wreszcie jakiejś funkcji to świetna decyzja. Ale parking przed magistratem? On akurat funkcję ma. I to bardzo konkretną. I naprawdę nie ma powodu, by zamieniać użyteczność w ładny obrazek pod aktywistyczne prezentacje. Jeśli chcecie sobie poczytać o innych budowach, remontach i "zdaniach" w ramach "Da się", to sobie kliknijcie tutaj: Prezydencka inicjatywa „Da Się!”, czyli w Krakowie niemożliwe staje się możliwe. Macie tu pięknie wymuskaną notkę prasowa przygotowaną przez służby prezydenta. Ale jest tam trochę "mięcha", więc warto się zapoznać.

Więcej…

Strona 1 z 3

  • 1
  • 2
  • 3

Social Media

Reklama - sidebar

Na fali

  • Wantuch miażdży hipokryzję.

    W nurcie rozmowy

    Wantuch miażdży hipokryzję. "Wszyscy...

    Informacja
    28 listopada 2025 | 07:20
  • Stadion Wisły do rozbiórki. W jego miejsce powstanie jeszcze większy obiekt? [WIZUALIZACJA]

    Fala faktów

    Stadion Wisły do rozbiórki. W jego...

    Informacja
    20 listopada 2025 | 10:53
  • Kraków płacze po Krokusie, czyli jak zabić miasto

    Głos z kanału

    Kraków płacze po Krokusie, czyli jak...

    Informacja
    22 października 2025 | 08:50

Kanał Krakowski

Płyniemy pod prąd. Z prądem płyną śmieci.

Menu

  • Strona główna
  • O nas
  • Reklama
  • Kontakt
  • Polityka prywatności

Działy

  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale
Copyright © 2025 Kanał Krakowski. Wszelkie prawa zastrzeżone.