Logo Kanał Krakowski
  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale

Obserwuj nas na:

  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale
Reklama - duża
  1. Strona główna

W nurcie rozmowy

Chanuka w Krakowie wywołała burzę. Hejt, propaganda i strach na ulicach miasta [WYWIAD]

Chanuka w Krakowie wywołała burzę. Hejt, propaganda i strach na ulicach miasta [WYWIAD]

18 grudnia 2025 | 08:35

– Jak tak dalej pójdzie, to dojdzie do tragedii – ostrzega Ewelina Pytel, pełnomocniczka prezydenta Krakowa ds. polityki równościowej. Po fali hejtu pod jej wpisem o Chanuce opowiada, jak rosyjska propaganda, mowa nienawiści i polityczne cyniczne kalkulacje realnie zmieniają atmosferę na ulicach miasta. Wystarczyła chanukowa świeca na krakowskim Kazimierzu, by w mediach społecznościowych wylała się fala hejtu. Ewelina Pytel mówi wprost: to nie przypadek, lecz mechanizm, który żeruje na strachu, antysemityzmie i nastrojach antyukraińskich – a korzystają na nim konkretni politycy. *** Kanał Krakowski: Opublikowała Pani dość nieoczywisty wpis w swoich mediach społecznościowych, zaczynający się od słów: „Od wczorajszego wieczoru usunęłam z mojego profilu ponad 50 antysemickich, hejterskich lub szerzących dezinformację komentarzy”. O co właściwie chodzi? Ewelina Pytel: Nie tylko ja, ale sporo osób zauważyło, że od jakiegoś czasu, gdy tylko ktoś podejmuje w mediach społecznościowych tematy Ukrainy, społeczności żydowskiej lub społeczności palestyńskiej, takie wpisy generują bardzo duże zasięgi, często wywoływane w sztuczny sposób. Chodzi o to, że pojawia się bardzo wiele komentarzy od osób, które nie są naszymi znajomymi ani obserwatorami naszego profilu. Algorytmy mediów społecznościowych sprawiają, że te posty wyświetlają się większej liczbie osób, licząc na to, że wzbudzą jeszcze większe emocje. A te emocje przekładają się na nienawistne, powielające propagandę i polaryzujące komentarze. W przypadku mojego profilu stało się tak po tym, jak wrzuciłam post o Chanuce. Napisałam, że jako przedstawicielka prezydenta Krakowa byłam na zapaleniu świec chanukowych na ulicy Szerokiej. Natychmiast pojawiły się dziesiątki komentarzy antysemickich i propagandowych. A doskonale wiemy, że właśnie o pogłębianie podziałów i napuszczanie ludzi na siebie chodzi między innymi Rosjanom… Skoro wspomniała Pani o propagandzie rosyjskiej, od razu przyszedł mi na myśl krakowski poseł Konfederacji, Konrad Berkowicz. On jest akurat osobą, która podbija takie tematy. ZOBACZ TAKŻE: Poseł z Krakowa suflował ruski przekaz. "Zdrada stanu" I ma największe zasięgi ze wszystkich krakowskich polityków. Jego działania oceniam bardzo negatywnie ze społecznego punktu widzenia. On po prostu, podobnie jak wielu polityków tej formacji, żeruje na najniższych instynktach ludzkich i doskonale wykorzystuje nastroje antyukraińskie czy antysemickie. Nie jestem w stanie zrozumieć polityków, którzy w celu osiągnięcia swojego politycznego interesu podburzają ludzi do mowy nienawiści. A nawoływanie do nienawiści i żerowanie na takich emocjach często prowadzi do przemocy fizycznej. Widzieliśmy to choćby w Australii i to nie był pierwszy taki przypadek. Zresztą w tym tygodniu ABW zatrzymała osobę, która planowała atak terrorystyczny na jeden z jarmarków bożonarodzeniowych w Polsce i także działała z pobudek ideologicznych. Ewelina Pytel W Krakowie ostatnio wyczuwalne są nastroje antyukraińskie. To trend ogólnopolski. Ale to Kraków przyjął w pierwszych tygodniach wojny największą liczbę uchodźców z Ukrainy. Czy ta zmiana nastrojów społecznych może spowodować poważny problem w naszym mieście? To fakt, że Ukraińcy coraz bardziej się boją, bo sama mam kontakt z osobami, które obawiają się rozmawiać po ukraińsku, idąc ulicą czy jadąc komunikacją miejską. Zresztą sama doświadczyłam nieprzyjemnej sytuacji, gdy szłam z przypinką w barwach ukraińskiej flagi i słyszałam nieprzyjemne komentarze. A przecież ta flaga – czy to w formie przypinki, czy na jakichś budynkach – jest symbolem solidarności, a nie żadnej podległości. Życzyłabym sobie, by politycy – także ci lokalni, aspirujący do wejścia na scenę ogólnopolską – zaprzestali suflować rosyjski przekaz i nie wykorzystywali mowy nienawiści, aby podburzać Polaków, bo jest to skrajnie niebezpieczne. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będzie można już tylko czekać, kiedy w Polsce dojdzie do jakiejś tragedii. ZOBACZ TAKŻE: Oto zwycięzca w kategorii: Dzban Roku! Najpierw IKEA, a teraz TO Czy Kraków może coś z tym zrobić? Tylko proszę nie odpowiadać w stylu: „edukować i informować”, bo to banały. Ale to jest bardzo ważne! A jakieś konkrety? Choćby to, że bardzo sprawnie działa zespół do usuwania bazgrołów i mowy nienawiści z przestrzeni publicznej. Ścieżka przyjęcia zgłoszenia i działania jest bardzo szybka. Innym przykładem są choćby asystenci międzykulturowi, którzy działają w bardzo wielu krakowskich szkołach. Ich zadaniem jest między innymi łagodzenie napięć między uczniami i rodzicami. Staramy się także organizować jak najwięcej imprez, które integrują społeczność polską ze społecznościami z całego świata. Bo oczywiście społeczność ukraińska jest najliczniejsza, ale w Krakowie przybywa też Białorusinów czy Hindusów. Mile widziane są także wszelkie inne pomysły. Jeśli ktoś takie ma, zachęcamy, by się nimi podzielił. My na pewno podejmujemy działania oraz reagujemy na każdy przejaw dyskryminacji. Trudno nam jednak, wyłącznie z pozycji Krakowa, wpływać na dyskusję ogólnopolską. A niestety Kraków – tak jak i każde inne miejsce w Polsce – pada ofiarą tego języka nienawiści, który słyszymy od polityków. Ksenofobiczne nastroje odbijają się negatywnie na mieszkankach i mieszkańcach Krakowa. ZOBACZ TAKŻE: Działaczka Konfederacji zaprasza Rosjan, u Gibały szwalnia onuc. Kacapy przejmują Kraków?

Więcej…

Miał mieć pomysły, nie przyszedł na spotkanie. "Boi się" [WYWIAD]

Miał mieć pomysły, nie przyszedł na spotkanie. "Boi się" [WYWIAD]

09 grudnia 2025 | 07:58

– Gibała powiedział, że jest gotowy na rozmowę, ma pomysły. Więc z mównicy zaprosiłem go do gabinetu prezydenta. Nie przyszedł. Szkoda, bo mógłby przyjść choćby z ciekawości, po to, by zobaczyć, jak wygląda gabinet, w którym tak bardzo chce zasiąść – mówi nam Grzegorz Stawowy, szef klubu radnych Koalicji Obywatelskiej. W rozmowie z Łukaszem Mordarskim stwierdził, że zwolnienie rzekomych "kolesi", o których tak chętnie mówi Gibała, przyniesie efekt dla budżetu Krakowa za... osiem tycięcy lat!  – Zresztą o czym my w ogóle mówimy? Jak mamy na serio traktować osobę, która boi się merytorycznie dyskutować? Rozmowa z Gibałą na jakiekolwiek argumenty jest niemożliwa. On jest dobry tylko i wyłącznie w negowaniu absolutnie wszystkiego, co akurat proponuje obecny prezydent Krakowa – mówi Stawowy w wywiadzie dla Kanału Krakowskiego. *** Kanał Krakowski: Opozycja powtarza, że władze miasta zasypują dziurę w budżecie, sięgając do kieszeni mieszkańców. Macie coś na swoją obronę? Grzegorz Stawowy: Sytuacja budżetowa miasta jest trudna. Kraków ma braki praktycznie w każdej dziedzinie. Na przykład komunikacja miejska ma jeden z najniższych wskaźników zwrotu w biletach, a jednocześnie Kraków przeznacza na jej utrzymanie ponad miliard rocznie – to drugi wynik w Polsce. To oczywiste, że nikt nie chce podwyżek, ale sytuacja jest jaka jest. Ale przyzna Pan, że brzmi to kuriozalnie z ust radnego, który przez wiele lat miał realny wpływ na sytuację finansową Krakowa. Przecież Platforma współrządziła miastem. Radni nie mają wglądu w wewnętrzne sprawy urzędu. Gdy Aleksander Miszalski został prezydentem, dopiero wtedy dowiedzieliśmy się na przykład, że miasto ma miliard złotych zaległości w jednostkach i wydziałach. Są też różnego rodzaju zobowiązania, odroczone w czasie płatności, 700 milionów podwyżki dla nauczycieli… To naprawdę robią się duże kwoty. Czy to oznacza, że radni generalnie nie mają pełnej wiedzy o budżecie? Wiedzą tylko tyle, ile sami sobie znajdą. Nie znają szczegółów wydatków bieżących albo zadań statutowych, a tam kryje się najwięcej pieniędzy. Gdyby obecna opozycja – po przejęciu władzy – zaczęła rządzić tak, jak teraz głosuje, to byłaby w głębokim szoku. Grzegorz Stawowy i Łukasz Gibała / fot. Łukasz Michalik Z jednej strony mówi Pan o podwyżkach, które mają uratować budżet Krakowa. Z drugiej zaś strony przeciętny mieszkaniec nie odczuwa tej dziury budżetowej w codziennym funkcjonowaniu. Więc na przykład ja chciałbym, by miasto się nadal zadłużało, zamiast wprowadzać podwyżki. Zadłużenie ma pewne ograniczenia ustawowe i nie można ich przeskoczyć. Kraków zaczął się niebezpiecznie do tych ograniczeń zbliżać. No ale nie można inaczej naprawiać budżetu miasta, niż sięgać do kieszeni mieszkańców? Można na przykład zrezygnować z inwestycji, zamknąć szkołę lub dom kultury. O, i tego mieszkaniec nie odczuje, bo czegoś nie ma i nadal tego nie będzie. Niczego więc nie traci. Staramy się zrobić tak, by zbalansować skutki trudnej sytuacji budżetowej, choćby przez to, że zaczęliśmy pozyskiwać pieniądze zewnętrzne na inwestycje. W przyszłym roku będzie to rekordowa kwota. Ale to się dopiero wydarzy. Prezydent musiał zbudować strukturę, która o te środki będzie walczyć. Do tej pory nie było w urzędzie ani biura, ani wydziału, ani jednostki do spraw pozyskiwania funduszy zewnętrznych. Ba, nie było nawet człowieka, który wykonywałby tego typu zadania. Dlaczego to się dzieje tak wolno? Każdy system realizacyjny ma swoją cykliczność. Realne, wymierne efekty zobaczymy już w przyszłym roku. Opozycja twierdzi jednak, że są inne sposoby na naprawę budżetu miasta niż podnoszenie podatków i opłat. Czekałem na te sposoby przez całą debatę budżetową, która trwała osiem godzin! Nie padł ani jeden konkret. Co więcej, Łukasz Gibała powiedział publicznie, że jest gotowy na rozmowę, ma pomysły. Więc z mównicy zaprosiłem go do gabinetu prezydenta na spotkanie. Prezydent skinął głową, że się zgadza. Chcieliśmy usiąść w trzy osoby: prezydent, szefowie klubów. Ewentualnie urzędnicy zajmujący się finansami w mieście. Spotkanie miało się odbywać wczoraj (poniedziałek) o godzinie 14. I Gibała na to spotkanie nie przyszedł. Szkoda, bo mógłby przyjść choćby z ciekawości, po to, by zobaczyć, jak wygląda gabinet prezydenta, w którym tak bardzo chce zasiąść. No ale odmówił. W sumie mnie to nie zdziwiło, bo Łukasz boi się dyskutować z kimkolwiek. On tylko powtarza to, co mówią wcześniej jego koledzy. ZOBACZ TAKŻE: Gibała znów odkrywa Amerykę! Ta wypowiedź komentuje się sama Przecież to bodaj Gibała lub ktoś z jego klubu mówił, by poszukać oszczędności, zwalniając „kolesi”. Gdy przewodniczący rady miasta Jakub Kosek poprosił Gibałę, by wymienił pięć nazwisk, to ten nie potrafił wymienić ani jednego! Ale jest pierwszy, by krzyczeć: „zwolnijmy kolesi, będzie więcej pieniędzy w budżecie”. W porządku. Załóżmy, że w urzędzie jest zatrudnionych dziesięć osób, które – według Gibały – są „kolesiami”. Załóżmy, że każdy z nich zarabia około 10 tysięcy złotych. Miesięcznie daje to kwotę około 100 tysięcy złotych, a rocznie – około miliona. W budżecie Krakowa brakuje 8 miliardów. Czyli zwolnienie tych dziesięciu osób przyniesie efekt za… osiem tysięcy lat. To chyba dość długo opozycja każe czekać na sukces swojego pomysłu. Zresztą o czym my w ogóle mówimy? Padają jakieś oskarżenia o kolesiostwo, ale opozycja nie potrafi wskazać ani jednego nazwiska. Padają zarzuty, że źle gospodarujemy budżetem, ale opozycja nie ma ani jednego pomysłu. Padają słowa o gotowości do rozmowy, a Gibała nie przyjmuje zaproszenia na spotkanie z prezydentem. Jak więc mamy na serio traktować osobę, która boi się merytorycznie dyskutować? Rozmowa z nim na jakiekolwiek argumenty jest niemożliwa. On jest dobry tylko i wyłącznie w negowaniu absolutnie wszystkiego, co akurat proponuje obecny prezydent Krakowa, ktokolwiek nim nie jest. ZOBACZ TAKŻE: Kraków w pułapce podwyżek. Polityk PiS o błędach finansowych miasta [WYWIAD]

Więcej…

Kraków w pułapce podwyżek. Polityk PiS o błędach finansowych miasta [WYWIAD]

Kraków w pułapce podwyżek. Polityk PiS o błędach finansowych miasta [WYWIAD]

03 grudnia 2025 | 07:59

– Takiego chaosu i drożyzny w Krakowie jeszcze nie było – grzmi radny Maciej Michałowski. Jego zdaniem obecna ekipa rządząca popełniła szereg błędów, za które płacą wszyscy mieszkańcy. W rozmowie z Łukaszem Mordarskim polityk PiS wytyka uchybienia oraz przedstawia swoje pomyły na naprawę budżetu miasta. Dziś (środa, 3 grudnia) w sali obrad rady miasta odbędzie się sesja, podczas której radni dyskutować będą na temat przyszłorocznego budżetu. Najwięcej emocji budzą zaproponowana przez prezydenta podwyżka cen biletów na komunikację miejską oraz wydłużenie godzin strefy płatnego parkowania. *** Kanał Krakowski: Dość ostro krytykuje Pan podwyżki proponowane przez prezydenta Krakowa… Maciej Michałowski: Bo aż mi się nie chce wierzyć, że obecna ekipa rządząca jest na tyle skrupulatna. To znaczy? W tym roku zostały im jeszcze dwie opłaty, które można podwyższyć i właśnie to zrobili. Przypomnę, że w tym roku już podwyższono: podatek od nieruchomości, cenę za wodę, opłatę za śmieci, a także inne drobne opłaty, choćby podatek od środków transportu. Zostały więc jeszcze dwie „perełki”: ceny biletów komunikacji miejskiej oraz strefa płatnego parkowania. Byłem przekonany, że Aleksander Miszalski nie zdecyduje się na podwyżki tych opłat, a jednak mu się to udało. Pomimo że w poprzedniej kadencji radni z jego klubu byli kategorycznie przeciw takim podwyżkom. Dziś ja jestem zdecydowanie przeciw, by ograniczać mieszkańcom dostęp do komunikacji miejskiej poprzez podwyżki cen biletów. I to jakie podwyżki! Podobnie jest ze strefą płatnego parkowania, która ma obowiązywać dłużej i siedem dni w tygodniu. Dla mnie taka sytuacja jest nielogiczna. Jeśli dorzucimy do tego Strefę Czystego Transportu i jej zapisy, Kraków stanie się miastem trudnym do życia. Zniechęcamy ludzi do komunikacji miejskiej, zniechęcamy do jazdy samochodami – to co nam zostaje? Chyba tylko „przesiadka” na własne nogi i chodzenie pieszo. Łatwo Panu krytykować podwyżki, bo jest Pan w opozycji. Czyli robi Pan dokładnie to, co robiła PO, gdy nie rządziła. To populizm. Wszystko można krytykować, gdy nie ponosi się za swoje słowa żadnych konsekwencji. To święte prawo opozycji, by krytykować rządzących. Ale my krytykujemy merytorycznie. Już niejednokrotnie zwracaliśmy uwagę, gdzie należy szukać oszczędności w mieście, aby później nie sięgać do kieszeni mieszkańców. Dam konkretne przykłady. Już dawno mówiłem, że Kraków powinien mieć przygotowany realny program budowy parkingów lokalnych. Jeśli takie parkingi powstaną, wówczas prezydent może wprowadzać całodobową strefę płatnego parkowania za maksymalną stawkę. Nie będę miał nic przeciwko. Ale tylko wtedy, gdy powstanie ta sieć lokalnych parkingów! Sesja Rady Miasta Krakowa / fot. Łukasz Michalik Jeśli chodzi o komunikację miejską, także zwracałem uwagę, by zabezpieczać torowiska, tak by później nie trzeba było przeprowadzać kosztownych remontów. To są konkretne rozwiązania. Tymczasem prezydent wybrał najprostsze rozwiązanie – podnosi wszystkie opłaty, które się da. Boję się jednak efektu, który w ekonomii pokazuje Krzywa Laffera. Przekładając to na krakowski przypadek: do pewnego momentu można podwyższać ceny biletów na autobusy i tramwaje, ale w końcu wielu mieszkańców zrezygnuje z komunikacji miejskiej i przesiądzie się do samochodów. Tymczasem powinniśmy zachęcać krakowian do podróży komunikacją miejską. Zależy nam, by liczba pasażerów rosła, bo przypomnę, że płacimy za wozokilometry, a nie za liczbę pasażerów w autobusie czy tramwaju. Przecież już teraz w niektórych autobusach czy tramwajach panuje ścisk. Przechodzimy więc do kolejnego problemu: zrównoważonego rozwoju miasta pod względem infrastruktury tramwajowej i autobusowej. Jeszcze kilka lat temu tramwaje kursowały znacznie częściej niż dzisiaj. I co się stało? To dobre pytanie do władz Krakowa: dlaczego są cięcia w kursowaniu tramwajów i autobusów. Zacytuję Pana Aleksandra Miszalskiego z wywiadu dla „Gazety Krakowskiej”: „Mamy taką sytuację, że z jednej strony opozycja i mieszkańcy często wyrażają swoje zaniepokojenie stanem budżetu miasta Krakowa, rosnącym zadłużeniem, brakami w dochodach. Z drugiej strony, jeżeli proponujemy jakiekolwiek podwyżki, to spotykają się ze sprzeciwem.” Nie zgadzam się z tym, ponieważ jeśli chodzi o podwyżki, sam zaproponowałem jedną. I nawet prezydent Stanisław Kracik bił barwo, kiedy mówiłem, że miasto powinno podnieść opłatę za zajęcie pasa drogowego przez tzw. okrąglaki. To nie jest więc tak, że jesteśmy przeciwko wszelkim podwyżkom. Sami je również proponujemy. Ale nie można obarczać mieszkańców odpowiedzialnością za trudną sytuację budżetową. Przypomnę, że mamy rekordowe tempo zadłużenia za obecnego prezydenta! Przede wszystkim prezydent i jego zastępcy powinni zacząć od siebie i od cięć własnych wydatków, choćby na promocję w mediach. Powinni też zrezygnować z imprez, które są za drogie i niepotrzebne Krakowowi w obecnej sytuacji finansowej. Weźmy choćby choinkę na Rynku, której „zapalanie” miało kosztować 110 tysięcy złotych. Impreza na kilka minut, tylko po to, by ogrzać się w blasku fleszy. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Trzeba ograniczać niepotrzebne wydatki i inwestycje. Nie można zachowywać pełnego standardu, rozdawać pieniądze na prawo i lewo, a gdy ich zabraknie sięgać do kieszeni mieszkańców. W taki sposób nie planuje się budżetu! ZOBACZ TAKŻE: Sąd zajmie się sprawą ataku w urzędzie. "Posunęli się za daleko" [WYWIAD] Czyli sugeruje Pan cięcia i zaciskanie pasa? Zdecydowanie tak. Dziś wydajemy setki tysięcy, a wkrótce miliony złotych na budowę metra, gdzie nie ma nawet pomysłu na finansowanie tej inwestycji. Czy to rzeczywiście jest potrzebne? O budowie metra mówił chyba każdy kandydat na prezydenta w kampanii wyborczej, także kandydat PiS. Po części jest to też pokłosie referendum z 2014 roku, gdy krakowianie opowiedzieli się za metrem. Nie chodzi mi o samą inwestycję, ale o sposób jej prowadzenia. Gdy rządziło Prawo i Sprawiedliwość, wiedzieliśmy, jak znaleźć pieniądze na inwestycje. Dziś wiem też, jak Kraków powinien znaleźć finansowanie budowy metra, ale może nie będę podpowiadał prezydentowi… Może jednak Pan podpowie? Myślę, że prezydent nie korzysta ze swoich narzędzi. Czyli? Jednym z rozwiązań jest specustawa, która pozwoli na dofinansowanie budowy metra. Ale nie słyszę, by Kraków lobbował w Warszawie. Jeśli prezydent nie wpłynie na rząd, to kto da nam pieniądze na taką inwestycję? Kraków ze swojego budżetu tego nie zrobi, a nie słyszałem o żadnym programie unijnym, z którego można pozyskać środki na metro. No to teraz proszę o konkrety – pięć pomysłów na poprawę sytuacji finansowej miasta bez podwyżek dla mieszkańców. Po pierwsze: mniej wydatków na marketing i promocję prezydenta i wiceprezydentów, mniej wydatków na artykuły sponsorowane i reklamy w mediach. Po drugie: realne, bieżące utrzymywanie infrastruktury, aby w przyszłości nie trzeba było robić wielkich, kosztownych remontów co kilka lat w tym samym miejscu. ZOBACZ TAKŻE: TYLKO U NAS. Dotarliśmy do tajnego planu Gibały w sprawie referendum Po trzecie: sprawdzenie, czy reforma przeprowadzona przez prezydenta w strukturze urzędu (liczba wydziałów, powołanie departamentów, liczba pełnomocników itd.) jest rzeczywiście niezbędna i czy nie kosztuje za dużo. Mam poważne wątpliwości. Po czwarte: rezygnacja z wydarzeń, na które zapraszamy światowe lub polskie gwiazdy, które dużo kosztują. W ich miejsce można zapraszać krakowskich artystów. Po piąte: ograniczenie wydatków na promocję Krakowa, reklamę miasta i jego programów. Po co było wydawać milion złotych na promocję Strefy Czystego Transportu w internecie? Odpowiem od razu: po nic. To były pieniądze wyrzucone w błoto. A jest coś, co prezydent Miszalski zrobił dobrze, jeśli chodzi o budżet? Jeśli prezydent mówi prawdę i dojdzie to do skutku, mogę go pochwalić za zakup szlifierki do torów tramwajowych, bo to znacząco ograniczy wydatki bieżące na utrzymanie infrastruktury torowej w Krakowie.

Więcej…

Sąd zajmie się sprawą ataku w urzędzie. "Posunęli się za daleko" [WYWIAD]

Sąd zajmie się sprawą ataku w urzędzie. "Posunęli się za daleko" [WYWIAD]

01 grudnia 2025 | 07:16

– Problem rozpoczął się w momencie, gdy ci panowie zaczęli rozrabiać. I właśnie wtedy powinni zostać opanowani, a nawet spacyfikowani, bo posunęli się już za daleko – mówi nam Adam Młot*, który ponad dwie dekady zajmował się bezpieczeństwem w Krakowie. – Te biedne dziewczyny na dzienniku podawczym mają pełne prawo czuć się poszkodowane w tej sprawie. Rozmówca Łukasza Mordarskiego odnosi się do sytuacji, w której dwóch zamaskowanych mężczyzn w białych kombinezonach wtargnęło do krakowskiego magistratu i pryskało nieznaną substancją. Pracownice dziennika podawczego przeżyły chwile prawdziwego przerażenia. *** Kanał Krakowski: Nie milkną echa ataku „białych ludzików” na urząd miasta, a sprawa nawet nabiera rozpędu. Obecnie jesteśmy na etapie, w którym autorzy ataku wypłakują się w internecie, że ich wybrykiem zajmują się organy ścigania. Powinny się zajmować, skoro – według autorów ataku – to taka błaha sprawa? Adam Młot: Przede wszystkim muszę zastrzec, że w żadnym momencie nie będę się odnosił do tego wydarzenia przez pryzmat polityczny, a wyłącznie przez pryzmat bezpieczeństwa. I z jednej strony ta sprawa wydaje się nieco śmieszna i nawiązuje swobodnie do Pomarańczowej Alternatywy. Z drugiej – może budzić przerażenie, szczególnie pań, które były wówczas na dzienniku podawczym. To właśnie ich zeznania i ich postawa powinny zdeterminować to, co dalej się stanie z tą sprawą. Moim zdaniem to one są poszkodowanymi. A jeszcze z trzeciej strony – ja jestem z pokolenia, że jak się narozrabiało, to brało się to „na klatę” i ponosiło konsekwencje. Gdybym w jakimś przepływie szaleństwa wymyślił taki numer, który w gruncie rzeczy wcale nie jest fajny, to następnego dnia zameldowałbym się w magistracie z wielkim koszem kwiatów i przeprosił te panie za całe zamieszanie. Żart jest dobry jeżeli śmieszy wszystkich. WIĘCEJ O ATAKU PRZECZYTACIE TUTAJ: Sterroryzowali urzędniczki. Dziś "płaczą", bo sprawa trafiła do sądu Bo proszę zwrócić uwagę, jak wyglądała sytuacja: dwóch przebranych w białe kombinezony, nadpobudliwych i zamaskowanych panów wchodzi do urzędu i zaczyna pryskać jakąś nieznaną substancją… Można się przestraszyć? No chyba można. Być może tacy ludzi nie powinni w ogóle być wpuszczani do urzędu? Tacy, to znaczy jacy? Odkąd pamiętam, czyli od 25 lat, magistrat starał się być otwarty dla mieszkańców. Nawet tych nadpobudliwych, w białych kombinezonach i w maseczkach? Do maseczek się trochę przyzwyczailiśmy. Do białych kombinezonów mniej, ale… dlaczego nie? Dlaczego ktoś miałby weryfikować petentów po stroju? Ludzi, którzy chodzą dziwacznie ubrani, jest mnóstwo. I czy to jest powód, by ich zaczepiać? Adam Młot tuż po skoku spadochronowym na Rynku Głównym w Krakowie / fot. archiwum prywatne Czyli nie ma Pan nic do zarzucenia strażnikom miejskim, którzy stali i się śmiali? Straż miejska nie odpowiada za bezpieczeństwo magistratu. Magistrat ma swoją służbę ochrony, swoje służby bezpieczeństwa. To oni są od tego, żeby chronić urząd. Straż miejska jest od tego, żeby pilnować porządku publicznego po drugiej stronie drzwi, czyli na zewnątrz. Gdyby został zakłócony porządek przed magistratem, powinni interweniować. Proszę też pamiętać, że tę akcję przeprowadzili ludzie, którzy są raczej znani w urzędzie, dziennikarze… …muszę zaprotestować. To zwykli patoaktywiści lub – w najlepszym wypadku – zbrojne ramię Łukasza Gibały… …oni wcześniej także przychodzili do urzędu i żadne maseczki nie przeszkodziły w tym, by ich rozpoznać. Czyli straż miejska zachowała się wzorcowo? Tego nie wiem do końca, dlatego że cały przebieg zdarzenia znamy z relacji prasy. A to, przepraszam panie redaktorze, nie jest do końca wiarygodne. Nie chcę też oceniać zachowania panów z ochrony urzędu, bo do pewnego momentu to zdarzenie wyglądało normalnie. Weszli jacyś ludzie – choć dziwnie ubrani, to fakt – do magistratu i chcieli złożyć jakieś papiery na dziennik podawczy. A tam każdy ma prawo wejść. Problem rozpoczął się w momencie, gdy ci panowie zaczęli rozrabiać. I właśnie wtedy powinni zostać opanowani, a nawet spacyfikowani, bo posunęli się już za daleko. Tłumaczyli, że użyli tylko odświeżacza powietrza. No ale skąd te biedne dziewczyny na dzienniku podawczym miały o tym wiedzieć? Według mnie to jest właśnie sedno problemu. Przecież te pracownice mogły się przerazić, bo nie miały pojęcia, co jest rozpylane. Mają pełne prawo czuć się poszkodowane w tej sprawie. ZOBACZ TAKŻE: Urząd wprowadza nowe procedury po ataku. "Wyciągnęliśmy wnioski" [WYWIAD] Lokalni politycy mówili nawet o akcie terroryzmu. No i tutaj dochodzimy do kolejnego problemu. W całej Polsce obowiązuje drugi stopień zagrożenia terrorystycznego BRAVO. Wiemy, w jakiej sytuacji geopolitycznej jesteśmy, a za naszą granicą jest wojna. I musimy na tę akcję spojrzeć także z tej perspektywy. Jeśli się przyzwyczaimy, że do magistratu mogą wchodzić zamaskowani ludzie i czymś pryskać, to za chwilę to może już nie być happening, a atak terrorystyczny. Nie można stracić wrażliwości na tego typu zdarzenia. Adam Młot / fot. archiwum prywatne Teraz sprawcy pożalili się w internecie, że mogą zostać ukarani za umieszczanie materiałów w miejscach publicznych bez zgody zarządcy oraz za zakłócanie porządku publicznego. Czy te zarzuty nie umniejszają rangi zdarzenia? Sąd powinien ustalić realny przebieg zdarzeń, skutki tych zdarzeń i dopiero wtedy wymierzyć karę. Raz jeszcze podkreślę, że kluczową rolę powinno odegrać to, jak ten atak odebrali ludzie – te dziewczyny z dziennika podawczego. ZOBACZ TAKŻE: Żart, który pachnie prokuraturą. A Borejza w sandałach szczuje i poucza Czy radykalizacja i brutalizacja języka politycznego wpływa na bezpieczeństwo, czy akurat tym zupełnie nie powinniśmy się przejmować? Fakt, że opinia publiczna staje się coraz bardziej czarno-biała i że jeśli ktoś ma inne zdanie, to od razu staje się naszym wrogiem, na pewno wpływa na poczucie bezpieczeństwa. W tej chwili mamy już do czynienia z sytuacjami, że nawet rodziny się rozpadają, dlatego że ich członkowie mają różne zdania polityczne. Że dochodzi do awantur i rękoczynów wśród znajomych… Taki podział społeczeństwa na pewno wpływa na osobowość ludzi, co przekłada się na poziom agresji. Politycy na pewno się do tego przyczyniają. Trudno się nie obruszyć, skoro skazany prawomocnym wyrokiem (między innymi za próbę przekupstwa i groźby pozbawiania życia) człowiek, Mateusz Jaśko, zasiada w Radzie Dzielnicy V Krowodrza. To jest niezwykle ciekawa rzecz, że taki człowiek może być radnym. Formalnie radnym nie jest, tylko członkiem rady dzielnicy. I na tym polega cały ten cyrk. Ale jest wybierany w powszechnych wyborach. Nomenklatura nie ma tu znaczenia, nie czepiajmy się kruczków prawnych, bo chodzi o szerszy kontekst. A ten jest taki, że prawo w tym zakresie powinno być jak najszybciej zmienione. Osoba, która jest skazana za przestępstwo kryminalne, za przestępstwo umyślne, nie powinna pełnić żadnych funkcji publicznych! *** ZOBACZ TAKŻE: Policyjna pętla zaciska się na "białych ludzikach". Już dwa postępowania * Adam Młot – przez ponad 20 lat zajmował się szeroko pojętym bezpieczeństwem w Krakowie. Pełnił różne funkcje: był komendantem Straży Miejskiej Miasta Krakowa, dyrektorem Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego UMK oraz pełnomocnikiem prezydenta Jacka Majchrowskiego ds. bezpieczeństwa.

Więcej…

Wantuch miażdży hipokryzję. "Wszyscy wiedzą, że S7 pojedzie przez Kraków, ale wolą kłamać"

Wantuch miażdży hipokryzję. "Wszyscy wiedzą, że S7 pojedzie przez Kraków, ale wolą kłamać"

28 listopada 2025 | 07:20

– Ludzie nie chcą, by mówić im prawdę. Ludzie chcą być okłamywani. Ludzie nie lubią polityków, którzy mówią prawdę, bo chcą mieć nadzieję, chcą się łudzić… – uważa były krakowski radny Łukasz Wantuch. Jako jeden z nielicznych publicznie opowiada się za budową S7 przez Kraków. – Myślę, że decyzja co do wariantu została już podjęta przez ministerstwo. I cieszę się, że dyrektor GDDKiA na razie nie uległ protestującym – mówi Wantuch w rozmowie z Łukaszem Mordarskim. *** Kanał Krakowski: Aleksander Miszalski mówi: „Nie dla S7 przez Kraków”. Łukasz Gibała mówi: „Nie dla S7 przez Kraków”. PiS mówi: „Nie dla S7 przez Kraków”. Takiej zgodności chyba nigdy nie było. Do tego protestują mieszkańcy… Łukasz Wantuch: …a ja jestem głosem rozsądku w tym wszystkim i mówię: „Tak dla S7 przez Kraków!”. Jednocześnie rozumiem mieszkańców południa Krakowa, którzy protestują, bo sam bym protestował, gdyby pod oknami mojego domu miała przebiegać droga szybkiego ruchu. Nie rozumiem natomiast, dlaczego w tym wszystkim brakuje głosu, który odpowie na pytanie: gdzie w takim razie ta S7 ma się łączyć z A4? Bo jeśli ma omijać Kraków, to są dwie możliwości: może się łączyć w okolicach Balic lub w okolicach Wieliczki. Tylko wtedy to tam będą protestować. A nawet – pomijając już protesty – jeśli zrobimy łącznik daleko od Krakowa, to mieszkańcy naszego miasta nadal będą jeździć starą zakopianką, bo po prostu będą mieć bliżej. ZOBACZ TAKŻE: Ostry atak na prezydenta. "Komunikacja drożeje, bo w Krakowie rządzi chaos" [WYWIAD] Dlatego włączmy w tym wszystkim zdrowy rozsądek. Tak naprawdę budowa S7 w Krakowie, bez względu na to, który wariant zostanie wybrany, utrudni życie pięciu tysiącom mieszkańców. Ale podkreślam raz jeszcze: rozumiem ich protesty. Najgorsze, co mogłaby dziś zrobić kierownictwo GDDKiA, to wycofać się z tych planów i rozpocząć konsultacje na nowo. A jak w takim razie wytłumaczyć sprzeciw polityków wszystkich opcji? Jeśli chodzi o polityków, to mam wrażenie, że wszyscy zdają sobie sprawę, że decyzja została już podjęta. Z tego, co wiem – a rozmawiałem z różnymi osobami na temat sytuacji GDDKiA – żaden dyrektor regionalnego oddziału nie podjąłby takiej decyzji, gdyby nie miał poparcia z góry. Myślę więc, że lokalni politycy uważają, iż skoro konsultacje społeczne są niezbędne, to niech się odbędą i tyle. Co im teraz szkodzi być przeciwko S7? Uważa Pan, że decyzja została podjęta? Trudno sobie wyobrazić sytuację, że mamy piękną S7 od Gdańska aż do Zakopanego, tylko w Krakowie, na odcinku 30 kilometrów, jest dziura. Łukasz Wantuch To co by Pan powiedział protestującym? Że S7 musi przebiegać przez Kraków! Rozumiem ich protesty, dlatego jestem zwolennikiem wysokich odszkodowań. Jeśli ktoś nie robi problemów, powinien dostać 120, a nawet 150 procent tego, co mu się należy. W skali całej inwestycji to są grosze. Ale nawet wtedy znajdą się tacy, którzy – w ramach protestu – przykleją się do asfaltu. Zawsze ktoś będzie protestował, pytanie tylko: w której gminie. Ale nie ma innej możliwości – dróg nie buduje się w powietrzu. S7 gdzieś musi się łączyć z A4. Uważam, że już dawno powinno się rozpocząć prace nad jej budową. Powiedzmy ludziom: „Rozumiemy wasz gniew, macie tu 150 procent odszkodowania” i róbmy tę drogę, bo inaczej Kraków nadal będzie stał w gigantycznych korkach. Stanąłem naprzeciw nich i powiedziałem im prosto w twarz, że te podwyżki są konieczne. Ludzie byli wściekli! Wziąłem to jednak na klatę. Dyrektor krakowskiego oddziału GDDKiA mniej więcej to próbuje mówić, a protestujący chcą go wywieźć na taczkach. Myślę, że decyzja co do wariantu została już podjęta przez ministerstwo. I cieszę się, że dyrektor na razie nie uległ mieszkańcom. ZOBACZ TAKŻE: Siekiera w Ferrari, gangsterskie porachunki i tajemnicze zniknięcie Jak scenariusz Pan przewiduje na najbliższe dni i tygodnie? Będzie coraz większe zamieszanie. Będą coraz większe protesty. I będą coraz większe zapewnienia ze strony polityków, że oni są przeciwko… Uważam, że opóźnienie tej inwestycji jest ze szkodą dla 95 procent mieszkańców Krakowa. Politycy są aż tak głupi, by walczyć o głosy tych pozostałych 5 procent? To jest taki samonapędzający się mechanizm, który – jak już został wprawiony w ruch – tak sobie jedzie. Uważam, że zasadniczy problem powstał na etapie przedstawienia sześciu wariantów. Trzeba było pokazać jeden, dominujący wariant. Wtedy protestowaliby tylko ci, którzy stracą na tym wariancie, a reszta byłaby szczęśliwa. Pokazanie sześciu wariantów miało nieco uspokoić sytuację, a wywołało efekt odwrotny, generując niezadowolenie wszystkich, co do których zachodzi choćby prawdopodobieństwo, że droga może iść pod ich oknami. Skoro według Pana decyzja jest już podjęta, to po co Aleksander Miszalski pisze na swoim Facebooku, by mieszkańcy wyrażali swoje opinie w konsultacjach? To nie jest kwestia Miszalskiego, Gibały czy PiS-u. Oni wszyscy mają taki sam sposób myślenia. A według mnie ludziom trzeba mówić brutalne rzeczy prosto w oczy i wziąć na klatę ich niezadowolenie. Pamiętam sytuację, gdy byłem jeszcze radnym: wszedłem do sali obrad, a tam czekała grupa dwustu niezadowolonych mieszkańców, którzy protestowali przeciwko podwyżce cen za wywóz śmieci. Stanąłem naprzeciw nich i powiedziałem im prosto w twarz, że te podwyżki są konieczne. Ludzie byli wściekli! Wziąłem to jednak na klatę. Myślę, że nasza krakowska klasa polityczna także powinna powiedzieć, że budowanie łącznika S7 z A4 poza Krakowem oznacza, że mieszkańcy naszego miasta w ogóle z tego łącznika nie skorzystają. Trudno to będzie powiedzieć prezydentowi, który jeszcze jako poseł protestował przeciwko S7 w Krakowie. Komu więc wypada mówić tę brutalną prawdę? Ja mogę mówić brutalną prawdę, zresztą zawsze to robię i dlatego nie jestem już w samorządzie. Ludzie nie chcą, by mówić im prawdę. Ludzie chcą być okłamywani. Ludzie nie lubią polityków, którzy mówią prawdę, bo chcą mieć nadzieję, chcą się łudzić… I niestety nasi politycy nie mówią prawdy. Nie mówią: „Proszę wziąć mapę i wskazać, którędy ma przebiegać ta droga, by nikt nie protestował”. No którędy? To może się Pan zaangażuje w mediacje między GDDKiA a protestującymi? Nie, bo tu nie ma już miejsca na rozsądną rozmowę. Nie ma już przestrzeni dla racjonalnych argumentów. To wszystko poszło już za daleko, a zasadniczym błędem było pokazanie aż sześciu wariantów. Skoro nie ma miejsca na rozmowę, należy użyć argumentu siły, rozgonić protestujących i jechać jak taran? Najgorsze, co mogłaby dziś zrobić kierownictwo GDDKiA, to wycofać się z tych planów i rozpocząć konsultacje na nowo. ZOBACZ TAKŻE: Gdzie sens, gdzie logika? Protest, który trafił kulą w płot

Więcej…

Ostry atak na prezydenta. "Komunikacja drożeje, bo w Krakowie rządzi chaos" [WYWIAD]

Ostry atak na prezydenta. "Komunikacja drożeje, bo w Krakowie rządzi chaos" [WYWIAD]

27 listopada 2025 | 08:41

– To łatanie dziury łyżeczką do herbaty – mówi Mariusz Kękuś, ostro krytykując plan podwyżek cen biletów na komunikację miejską. Krakowski radny PiS, wiceprzewodniczący komisji budżetowej i finansów, uderza w politykę Aleksandra Miszalskiego, nazywając ją chaotyczną i szkodliwą dla mieszkańców. Polityk PiS nie zostawia na prezydencie suchej nitki. Wylicza błędy, przestrzega przed kolejnym kryzysem i żąda zewnętrznego audytu. W rozmowie z Łukaszem Mordarskim obciąża winą władze miasta (obecne i poprzednie) oraz zapowiada, że nie poprze żadnych podwyżek, bo "prezydent po prostu stracił kontrolę nad finansami". *** Kanał Krakowski: Jak się Pan odnosi do zaproponowanej przez prezydenta podwyżki cen biletów komunikacji miejskiej? Mariusz Kękuś: Nie zaskakuje mnie ta propozycja. Przecież ja cały czas krytykuję nieudolne zarządzanie miastem i wielokrotnie zwracałem uwagę na to, że zapłacą za to mieszkańcy. I tak się dzisiaj dzieje, bo – proszę zauważyć – pan prezydent przygotowuje projekty uchwał uderzających pośrednio albo bezpośrednio właśnie w mieszkańców. Na przykład? A choćby to, że ostatnio rada miasta, głosami KO i Lewicy, obniżyła dotacje dla niepublicznych żłobków. Wcześniej obniżono dotacje dla niepublicznych przedszkoli niesamorządowych. Mieszkańcy donoszą o cięciach kursów komunikacji miejskiej. Teraz dowiadujemy się o planowanej, drastycznej podwyżce cen biletów, wydłużeniu godzin funkcjonowania strefy płatnego parkowania…. Niestety budżet jest w fatalnym stanie, ale czemu mieszkańcy mają płacić za błędy w zarządzaniu miastem? To jest pytanie, które stawiam od jakiegoś czasu, bo po cichu pogarsza się komfort życia mieszkańców. Fakty są jednak takie, że miasto od zawsze dopłacało grube miliony do autobusów i tramwajów. Po prostu ceny biletów, nawet po podwyżkach, i tak nie równoważą kosztów funkcjonowania komunikacji. Chodzi o to, żeby złapać jakiś balans. Proszę pamiętać, że miasto od kilku lat zachęca mieszkańców, by przesiadali się z samochodów na komunikację zbiorową, zapewniając, że ta komunikacja jest sprawna, tania i wygodna. No ale jak jest sprawna i wygodna, skoro mamy coraz mniej kursów? Jak jest tania, skoro będzie coraz droższa? ZOBACZ TAKŻE: Miszalski w akcji. Decyzje, które bardziej śmieszą niż pomagają [RANKING] Miasto wprowadziło też spore ograniczenia w ruchu w centrum, zaraz wejdzie strefa Czystego Transportu, czyli kolejne ograniczenia… Z jednej strony zmusza się mieszkańców, by nie jeździli samochodami, tworząc różne nakazy i zakazy, a z drugiej strony podnosi się ceny komunikacji zbiorowej. Pan chyba wie, że nie jest to uczciwe. Jeżeli pan dyrektor Zarządu Transportu Publicznego [Łukasz Franek – dop. autor] wychodzi na mównicę i mówi, że mamy świetną komunikację i powinniśmy się na nią przesiąść, a za chwilę okazuje się, że brakuje nam kilkudziesięciu milionów złotych na jej funkcjonowanie, to o czym my mówimy? Mariusz Kękuś / fot. archiwum prywatne Niemniej dziś wpływy z biletów to około 400 milionów złotych, a koszt funkcjonowania komunikacji to sporo ponad miliard. Różnicę trzeba dopłacić z budżetu miasta. Zasadnicze pytanie brzmi: co chcemy osiągnąć? Jeśli to, by mieszkańcy nie jeździli swoimi samochodami, jeśli chcemy zamykać centrum, jeśli chcemy zmusić do przesiadki na tramwaje i autobusy, to nie możemy podnosić cen biletów. Poza tym uważam, że prezydent pomylił się w szacunkach. W projekcie przyszłorocznego budżetu jest założenie, że komunikacja będzie kosztować 1 miliard 54 miliony. Ja uważam, że to jest niedoszacowane i będzie to 1 miliard 250 milionów. Zabraknie więc kolejnych 200 milionów. A podwyżki cen biletów, według pana prezydenta, powinny dać miastu dodatkowe 60 milionów wpływów. Ale to tylko teoria. Wie pan dlaczego? Bo już poprzednie podwyżki pokazały, że miasto bardzo myli się w swoich szacunkach. Obawiam się, że gdy bilety będą droższe, to po pierwsze część osób będzie korzystać z innych środków transportu, a po drugie – inna część wejdzie w szarą strefę, czyli nie będzie płacić za bilety. I nigdy, odkąd jestem radnym, te prognozy przygotowywane przez stronę prezydenta się nie sprawdzają. Spójrzmy wstecz: w 2023 roku wpływy z biletów były na poziomie 377 milionów, w 2024 – 396 milionów, a w 2025 ma to być około 410 milionów. Jak pan widzi, wcale nie rosną tak szybko, jak oczekiwałby prezydent, a przecież podwyżki były już wcześniej. Być może Aleksander Miszalski uważał, że audyt wewnętrzny będzie dużo tańszy. Ale wie pan, jest takie powiedzenie: co tanie, to drogie. A myślę, że dopiero przeprowadzenie porządnego audytu dałoby asumpt do poważnej dyskusji na temat stanu finansów miasta. Rozumiem, że zagłosuje Pan przeciwko podwyżce. Tak, bo wszystkie te podwyżki, które proponuje pan prezydent, uderzają w mieszkańców. Skoro nie podwyżki, to jakie rozwiązanie Pan by zaproponował? Powiem panu to samo, co już mówiłem prezydentowi. Uważam, że prezydent powinien przeprowadzić poważny audyt, by realnie ocenić sytuację finansową miasta. Ale do tego potrzebny jest zarówno audyt finansowy, jak i audyt rzeczowy oraz funkcjonalny. Przecież prezydent zrobił audyt zaraz po wygranych wyborach. To był audyt wewnętrzny i – jak widać – nie dał on żadnych efektów. Chyba że pan to widzi inaczej, to chętnie podyskutuję. Nie mam argumentów, by Pana przekonywać. No właśnie. Dlatego prezydent powinien zatrudnić dobrą zewnętrzną firmę audytorską, która wejdzie do urzędu miasta na pół roku, zrobi audyt i wskaże obszary, w których należy dokonać zmian organizacyjnych, aby to miasto zaczęło lepiej funkcjonować. Tego nie robi się na kolanie. Prezydent ma niedoszacowany budżet i szuka pieniędzy przez wprowadzanie podwyżek. Ale nie zasypie tak potężnej dziury łyżeczką do mieszania herbaty. ZOBACZ TAKŻE: Kosek: "Prezydent Miszalski ma zbyt dobre serce" [WYWIAD] Nie przekonują Pana argumenty, że bilety muszą podrożeć, bo – po pierwsze – wszystko drożeje, a – po drugie – Kraków i tak nie jest nawet w czołówce miast, które mają najdroższą komunikację? Jaka jest inflacja w tym roku? Obecnie 2,8 procent. W styczniu była na poziomie 5 procent. A ceny biletów mają wzrosnąć o 20 czy nawet 40 procent! Skąd więc aż tak duże podwyżki? Oczywiście możemy sobie opowiadać, że koszty rosną, ale na pewno nie wszystkie, bo choćby paliwa stoją w miejscu. Rosną koszty pracy, rosną koszty energii, ale nie są to takie wzrosty, jak te proponowane dla cen biletów. To wszystko pokazuje, że prezydentowi po prostu brakuje pomysłów. Na początku kadencji starałem się nie krytykować pana prezydenta, ale minęło już ponad półtora roku i nie widzę zmian na lepsze. Myśli Pan, że to początek końca? Ta decyzja należy do mieszkańców Krakowa, nie do mnie. Ja tylko patrzę na to wszystko chłodnym okiem i – jako ekonomista z wykształcenia – już dawno przewidywałem, że taka polityka finansowa miasta skończy się fatalnie dla mieszkańców. Przecież teraz brakuje na wszystko. I to jest efekt nieodpowiedzialnej polityki, która była nastawiona na wydawanie pieniędzy. Mimo że przez ostatnie lata dochody rosły rok do roku w tempie dwucyfrowym – 10, 11, 12 procent – to wydatki rosły jeszcze szybciej. Co więc się działo, że wydawano aż tyle pieniędzy? Pewnie jest to efekt m.in. przeskalowanych inwestycji czy wysokich kosztów obsługi kredytów zaciągniętych na te inwestycje. ZOBACZ TAKŻE: Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD] Rozumiem, że mówi Pan o inwestycjach, które rozpoczął Jacek Majchrowski? Sam Jacek Majchrowski nie mógł wydawać pieniędzy na inwestycje, bo potrzebna była zgoda rady miasta, w której rządziła Platforma Obywatelska. Niewykluczone nawet, że za niektórymi inwestycjami głosował sam Aleksander Miszalski, gdy jeszcze był radnym. Więc nie jest to tylko odpowiedzialność prezydenta Majchrowskiego, ale całego obecnie rządzącego obozu. No ale jakie inwestycje ma Pan na myśli? Choćby Trasę Łagiewnicką, której utrzymanie kosztuje nas rocznie 70 milionów złotych. A jest to trasa donikąd, niespełniająca oczekiwań. Kolejna to zakup Wesołej. Ile lat minęło od tego zakupu? Siedem? Czy od tego czasu coś tam się dzieje? Niech pan sobie odpowie na pytanie, czy jakakolwiek prywatna firma pozwoliłaby sobie na to, żeby nieruchomość stała niewykorzystywana przez siedem lat. Stwierdził Pan podczas tej rozmowy, że – Pańskim zdaniem – w mieście powinien odbyć się audyt zewnętrzny. Tak. I nie znam powodu, dla którego prezydent go nie zrobił. To jego trzeba o to zapytać. Być może uważał, że audyt wewnętrzny będzie dużo tańszy. Ale wie pan, jest takie powiedzenie: co tanie, to drogie. A myślę, że dopiero przeprowadzenie porządnego audytu dałoby asumpt do poważnej dyskusji na temat stanu finansów miasta. ZOBACZ TAKŻE: Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD]

Więcej…

Branża pirotechniczna wściekła. "Hipokryzja na pełną skalę" [WYWIAD]

Branża pirotechniczna wściekła. "Hipokryzja na pełną skalę" [WYWIAD]

21 listopada 2025 | 17:59

– To polityka pod TikToka, a nie realne rozwiązywanie problemów – tak o zakazie pokazów pirotechnicznych w Krakowie mówi nam przedstawiciel branży Aleksander Wadoń*. Jego firma jest jedną z największych w Polsce. W wywiadzie z Kanałem Krakowskim nie kryje oburzenia tym, że miasto chce zablokować legalnie działający biznes. Zapowiada, że sprawa może trafić do sądu. – Są osoby, które biegają z petardami po klatkach schodowych i straszą ludzi. Są pijani, którzy strzelają podczas libacji. Ale dlaczego wrzucamy wszystkich do jednego worka? – pyta nasz rozmówca. Odnosi się także do zarzutów właścicieli zwierząt, jakoby te miał być straumatyzowane z powodu wybuchów. *** Kanał Krakowski: Aleksander Miszalski ogłosił, że od nowego roku Kraków wprowadza zakaz pokazów pirotechnicznych. Jak Pan to ocenia? Aleksander Wadoń: Nie jestem prawnikiem, ale są miejsca w Polsce, gdzie sądy podważają takie uchwały i wskazują, że samorządy nie mają kompetencji, by wprowadzać tego typu zakazy. Dla mnie są one kuriozalne! Władze Krakowa powołują się na ankietę, w której 70 proc. osób opowiedziało się za wprowadzeniem zakazu fajerwerków. Ta ankieta i sposób jej przeprowadzenia uwłacza takiemu miastu jak Kraków. Bo czy uważa pan, że sposób zbierania danych poprzez aplikację, którą mało kto ma, jest reprezentatywny? Później te dane są przenoszone na całą zbiorowość, a to jest zakłamywanie rzeczywistości. Władze miasta i media piszą: „krakowianie zdecydowali”, „krakowianie chcieli”… Którzy krakowianie? Ci, którzy przychodzą na fajerwerki podczas nocnego widowiska w ramach Wielkiej Parady Smoków? A może ci, którzy rokrocznie przychodzili na pokazy podczas krakowskich Wianków? Z danych organizatora wynikało, że było to 100 tysięcy osób! Były pełne bulwary i pełne zrozumienie dla tego typu pokazów. A może w końcu wspomniani krakowianie to ci, którzy kupują wyroby pirotechniczne, by celebrować jakieś święto lub ważne wydarzenie? W ubiegłym roku w Polsce 9 milionów 850 tysięcy klientów kupiło jeden lub więcej wyborów pirotechnicznych, co oznacza, że kupił je co czwarty obywatel. I to są sytuacje, które pokazują realny obraz rzeczywistości, a nie jakaś ankieta czy komentarz w internecie. Są też różne badania, które były zrobione na reprezentatywnej grupie osób. I choćby z badań przeprowadzonych przez KANTAR wynika między innymi, że w skali całego kraju 85 procent osób lubi fajerwerki. Równie ciekawe są odpowiedzi respondentów ogólnopolskiego panelu badawczego Ariadna, z których wynika, że tylko 36 procent mieszkańców Małopolski opowiada się za całkowitym zakazem fajerwerków. Natomiast prawie połowa respondentów, 49 procent uważa, że ewentualne ograniczenia powinny dotyczyć wyłącznie określonych miejsc i czasu, a 15 procent nie widzi potrzeby wprowadzania dodatkowych restrykcji.  Raport A propos komentarzy – co roku, w okolicach Sylwestra, pojawiają się wpisy, dajmy na to pani Krysi, która twierdzi, że jej piesek się boi i później ma traumę z powodu wystrzałów. Nie rusza to Pana? Po pierwsze, to pani Krysia, jako właścicielka, jest odpowiedzialna za tego psa. Po drugie, da się zapanować nad zachowaniami swoich pupili i są wypowiedzi behawiorystów, zoologów czy inne materiały edukacyjne, które pokazują, w jaki sposób to zrobić. Po trzecie, dotyczy to małej części zwierząt, bo dla zdecydowanej większości tego typu bodźce są obojętne. Po czwarte, te zwierzęta ciągle żyją w otoczeniu, które generuje podwyższoną skalę głośności, a pokazy pirotechniczne odbywają się incydentalnie… Ma Pan wrażenie, że przy wprowadzaniu zakazu pirotechniki w Krakowie nikt nie wziął pod uwagę głosu zwolenników fajerwerków oraz całej branży? Nie mam takiego wrażenia. Ja mam pewność, że nikt tego nie zrobił. Reprezentuję jedną z największych firm pirotechnicznych w Polsce, na pewno największą w regionie. Robimy pokazy na całym świecie, przywozimy medale i puchary. I nikt, absolutnie nikt, nie zapytał nas, co o tym sądzimy. Nikt nie zapytał, jakie mamy pomysły w tej skomplikowanej materii. Bo wiemy przecież, że są osoby, które biegają z petardami po klatkach schodowych i straszą ludzi. Są pijani, którzy strzelają podczas libacji. Zdajemy sobie z tego sprawę. Ale dlaczego wrzucamy wszystkich do jednego worka? Powinniśmy się raczej skupić na tym, by używać materiałów pirotechnicznych zgodnie z instrukcją i zgodnie z zasadami życia społecznego. Do tego potrzebna jest edukacja, a nie zakazy. Prezydent Miszalski powołuje się na przykład Zakopanego, gdzie taki zakaz obowiązuje. Ale cały szkopuł polega na tym, że tam nikt nie zaskarżył tej uchwały, bo aby to zrobić, musi być poszkodowany. A na terenie Zakopanego nie ma firmy, która mogłaby wystąpić do sądu jako poszkodowana. W Krakowie jest inaczej i nie będzie problemu, by iść z tą uchwałą do sądu. Krakowska „Gazeta Wyborcza” na swoim Facebooku zamieściła ostatnio zaproszenie na sylwestra w Zakopanem i dała zdjęcie… pokazu pirotechnicznego. Przecież to hipokryzja. Zakaz w Zakopanem wykorzystywany jest głównie medialnie, ale realnie jest on martwy. I tak samo będzie w Krakowie. Kiedyś rozmawiałem z jedną z dziennikarek i użyła argumentu, że przecież inne stolice europejskie zakazują fajerwerków. No to pytam: które stolice? Burmistrz Londynu zaprasza w swoich mediach społecznościowych na biletowany pokaz pirotechniczny. W Berlinie już zapraszają na sylwestrowy pokaz pod Bramą Brandenburską. W Sydney pokazy także są biletowane. W Japonii robią nie tylko pokazy, ale i całe festiwale pirotechniczne, a wielkie widowiska widać z całego miasta. Festiwale pirotechniczne w Japonii Pamięta pan, jak Kraków starał się o tytuł zielonej stolicy Europy? Wie pan, ile miast, które były zieloną stolicą Europy, ma zakaz pirotechniki? Zero! A gdy zieloną stolicą został Tallin, to miasto wydało 250 tysięcy euro na pokaz pirotechniczny, by celebrować ten tytuł! A Kraków w całym ubiegłym roku wydał 129 tysięcy złotych na pokaz podczas Parady Smoków i był to jedyny wydatek na pirotechnikę. Ma Pan poczucie, że ogranicza się Wam prowadzenie legalnego biznesu? Oczywiście, że tak. Bo ta uchwała nie daje żadnych wyłączeń. Nie będzie mógł pan sobie zapalić świeczki na torcie na własnym weselu, a dzieci nie zobaczyć już zapalonych zimnych ogni, bo nawet to może oddziaływać na teren publiczny. Służby poszukiwawcze nie będą mogły używać flar. Policja nie będzie mogła używać petard do szkolenia psów. Mam wymieniać dalej? Tak to jest, jak się robi politykę skrojoną pod TikToka, a nie pod rzeczywistość. Przecież celebracja ważnych wydarzeń poprzez używanie pirotechniki jest wpisana w naszą kulturę i tradycję. W Polsce pierwsze ryciny, na których widać pirotechnikę, pochodzą z dworów królewskich. W Muzeum Krakowa są ryciny przedstawiające użycie fajerwerków na Wiankach w 1878 roku. To jest element rozrywki i celebracji od dawna. Rycina Łatwo odbić ten argument. Niewolnictwo też kiedyś było legalne. Nie sprowadzajmy tego do absurdu. Bo w ten sposób można zapytać, dlaczego nie wyeliminujemy z życia publicznego alkoholu, skoro pijani kierowcy powodują najwięcej wypadków? Dlaczego nie karzemy tych, którzy sprzedają noże kuchenne, skoro można tym nożem kogoś zabić? Liczba osób, która robi sobie lub komuś krzywdę fajerwerkami, jest minimalna i są to osoby, które używają materiałów pirotechnicznych niezgodnie z instrukcją lub pod wpływem alkoholu. Ale do tego potrzebna jest edukacja. Nie oczekuję, że nagle wszyscy się zakochają w fajerwerkach, ale niech to będzie rzeczowa dyskusja. Dyskutujmy więc o liczbach, pokażmy dane i statystyki, a nie uchwalajmy nowego prawa w oparciu o to, co się komu wydaje. Pokaz pirotechniczny podczas Wielkiej Parady Smoków w Krakowie / fot. nakaja.com * Aleksander Wadoń - właściciel firmy Nakaja Art, która w swoim dorobku ma takie przedsięwzięcia jak: Wianki Krakowskie, Wielka Parada Smoków Teatru Groteska, pokaz wieńczący obchody 800–lecia Opola czy otwarcie najwyższego biurowca w kraju „Warsaw Spire”. Pirotechnicy z Nakaja Art są zdobywcami I miejsca PYRONALE 2024 –  Światowych Mistrzostw Sztuk Pirotechnicznych w Berlinie oraz II miejsc w prestiżowych, międzynarodowych festiwalach pirotechnicznym na Malcie – Malta International Fireworks Festival oraz w Belgii – Internationaal vuurwerkfestival Knokke-Heist, a także laureatami konkursu w Meksyku – Feria Internacional de la Pirotecnia Tultepec Fans.

Więcej…

Co powstanie w miejsce Krokusa? [WYWIAD]

Co powstanie w miejsce Krokusa? [WYWIAD]

04 listopada 2025 | 20:28

Przyszłość Centrum Handlowego Krokus wciąż stoi pod znakiem zapytania. Choć nowy nabywca właśnie się ujawnił, wiele kwestii pozostaje niewyjaśnionych. O tym, co może powstać w tym miejscu, jakie obowiązują plany zagospodarowania i czego oczekują mieszkańcy, rozmawiamy z Piotrem Moskałą, krakowskim radnym oraz przewodniczącym Rady i Zarządu Dzielnicy III Prądnik Czerwony. Kanał Krakowski: Co powstanie w miejsce Krokusa? Piotr Moskała: To się dopiero okaże. Przyszły nabywca tego terenu dopiero się ujawnił. Henniger Investment poinformował, że na razie podpisał umowę przedwstępną i teraz krok jest po stronie obecnego (przyszłego) właściciela. Z doświadczenia wiemy, że takie procesy trwają dość długo. Jedyne, co więc możemy powiedzieć na pewno, to to, jaki plan zagospodarowania obowiązuje na tamtym terenie. Jaki? Dopuszcza usługi plus handel wielkopowierzchniowy. Powierzchnia biologicznie czynna to minimum 20%. Ten plan był tworzony, gdy Krokus już funkcjonował, więc dziś absolutnie nie ma tam 20% zieleni. Będzie to obowiązywać dopiero przy ewentualnej nowej budowie na tym terenie. Według obowiązującego dokumentu mogą tam powstać budynki 55-metrowe, czyli 16-piętrowe, takie jak biurowce stojące nieopodal. Nie może być tak, że ktoś kupuje konkretną działkę z zamierzeniem budowy wieżowców czy mieszkań, a my mu nagle zrobimy tam teren zielony. Okoliczni mieszkańcy najbardziej obawiają się mieszkaniówki. Tak naprawdę obawiają się jakichkolwiek zmian, bo w tej sprawie narosło wiele teorii spiskowych i niedopowiedzeń. Wszyscy czekamy więc na ruch przyszłego nabywcy, a przede wszystkim na sfinalizowanie tej transakcji. Zakładam, że zwróci się do miasta z jakąś konkretną propozycją i pokaże, co chciałby tam zrobić. Według zapewnień medialnych przyszły właściciel chce konsultować wszystkie swoje działania z okolicznymi mieszkańcami i to nas bardzo cieszy. Dziś mieszkańcy nie mówią wprost, czego tam absolutnie nie chcą lub chcą. Przede wszystkim zależy im na tym, by mieć wpływ na to, co tam będzie. I to chyba może być problem, bo na lokalnych grupach na Facebooku jest więcej opinii niż użytkowników. Trochę tak to wygląda, że każdy chce czegoś innego i każdy chce mieć wpływ na to, co inwestor zrobi na tej działce. Dodajmy: prywatnej działce. Jeśli inwestor nie porozumie się z miastem lub miasto z inwestorem, wówczas ten będzie bazował na obecnie obowiązującym planie zagospodarowania. Uważam, że ten dokument nie jest korzystny dla okolicznych mieszkańców. To co powinno tam powstać? Sprawą kluczową i nienegocjowaną jest sklep wielkopowierzchniowy, zgodnie z zapisami planistycznymi, o powierzchni powyżej dwóch tysięcy metrów kwadratowych. On po prostu musi tam być. Dziesięć metrów dalej jest przecież Serenada. Ale tam jest tylko Biedronka, a to nie jest sklep wielkopowierzchniowy. Obok parku wodnego jest kolejna Biedronka, ale to nie o taki sklep chodzi. Proszę zauważyć, że w ogóle w Krakowie toczy się teraz dyskusja na temat sklepów wielkopowierzchniowych. Dziś jest to Krokus, jutro może być to Carrefour Czyżyny czy Zakopianka. Mieszkańcy obawiają się, że za chwilę te sklepy znikną i powstaną tam mieszkania. Trzeba to jakoś uregulować. Kawałek dalej, bo przy ulicy Pilotów, stoi Alma. Od wielu lat nic się tam nie dzieje, bo sytuacja jest patowa. Do gry wszedł syndyk, który próbuje to sprzedać, ale pewnie jeszcze to potrwa. ZOBACZ TAKŻE: Kosek: "Prezydent Miszalski ma zbyt dobre serce" [WYWIAD] A jeszcze kilka lat temu praktycznie cały Kraków przyjeżdżał do nas, czyli do dzielnicy III, na zakupy. Bo jak nie do Almy, to do Krokusa, który był drugim centrum handlowym w Krakowie (na początku nazywał się Geant). Dziś mieszkańcy obawiają się, że to oni będą musieli jeździć do innych części Krakowa i to jest realny problem. OK, zatem sklep wielkopowierzchniowy to podstawa. Co jeszcze powinno tam powstać? Mieszkańcy zgłaszają, że konieczne są usługi społeczne, czyli kawiarnia, restauracja, biblioteka czy coś w rodzaju „ryneczku”. Chodzi o takie miejsce spotkań, prospołeczne. Dlaczego prywatny deweloper miałby na prywatnej działce zaspokajać potrzeby okolicznych mieszkańców? Nie chodzi o to, by to robił. Na dziś taki deweloper jest zobowiązany tylko i wyłącznie do tego, by działać zgodnie z prawem, czyli z obowiązującym planem zagospodarowania. Ale - w mojej opinii - ten plan jest niekorzystny dla mieszkańców. Więc to raczej deweloper wyciąga rękę, gwarantując gotowość do rozmów, i bardzo się z tego cieszymy. Mówi, że chce rozmawiać. Miasto nie może zrobić niczego „na siłę”, nie uwzględniając woli inwestora. Tylko zaraz zderzy się z tysiącem skrajnych opinii, a może nawet i „roszczeń”, co tam ma powstać. Przecież już teraz doskonale to widać na wspomnianych facebookowych grupkach. Liczba frustratów i „wszystkowiedzących” powala. Dzisiaj każdy może napisać wszystko. Tylko później trzeba do tego podejść naprawdę rozsądnie. Zobaczymy, jaką propozycję miastu złoży deweloper. A miasto nie może zrobić niczego „na siłę”, nie uwzględniając woli inwestora, jeśli ten będzie działał w ramach obowiązującego prawa. ZOBACZ TAKŻE: Kraków płacze po Krokusie, czyli jak zabić miasto "troską o miasto" Nie może być tak, że ktoś kupuje konkretną działkę z zamierzeniem budowy wieżowców czy mieszkań, a my mu nagle zrobimy tam teren zielony. To byłby absurd i wielka niegospodarność ze strony miasta, która narażałaby nas na potężne odszkodowania. Z drugiej strony deweloperowi powinno zależeć żeby jego projekt był akceptowalny społecznie bo później to właśnie społeczeństwo będzie korzystać z tego miejsca. Poczekajmy więc na propozycję dewelopera. On teraz może powiedzieć, że chciałby, aby zmienić przeznaczenie tej działki, ale w zamian wybuduje to czy tamto, co będzie z korzyścią dla mieszkańców. I to jest właśnie pole do rozmów. Jeśli więc inwestor pokaże założenie, to mieszkańcy będą mogli to ocenić i się do niego odnieść — powiedzieć, co jest do przyjęcia, a co nie. Nie można pozostawać w swoich okopach, bo to nie prowadzi do porozumienia. ZOBACZ TAKŻE: Barbara Nowak: "Wiceprezydent Krakowa zaraża nas lewacką ideologią" [WYWIAD] Jeśli deweloper będzie chciał tam postawić jeden blok mieszkalny, a w zamian zrobi 40-50% powierzchni biologicznie czynnej (obecnie praktycznie jej nie ma), to to jest chyba całkiem dobra propozycja. Natomiast gdyby chciał wybudować całe osiedle, a w zamian posadzi cztery drzewa to na pewno się na to nie zgodzimy. O jakiej perspektywie czasowej w ogóle mówimy? O to trzeba już pytać obecnych i przyszłych właścicieli działki. To w ich interesie leży, by nie tworzyć teorii spiskowych, wyjść z propozycją i zacząć dyskusję. Wiem, że takie sprawy trwają dość długo, a więc podejrzewam, że cały cykl inwestycyjny potrwa około dekady.

Więcej…

Barbara Nowak: "Wiceprezydent Krakowa zaraża nas lewacką ideologią" [WYWIAD]

Barbara Nowak: "Wiceprezydent Krakowa zaraża nas lewacką ideologią" [WYWIAD]

31 października 2025 | 07:58

– To jest pani, która przyjechała z Sopotu do Krakowa chyba tylko po to, żeby zarazić nasze społeczeństwo lewacką ideologią – mówi o wiceprezydent Marii Klaman była kurator oświaty Barbara Nowak*. W wywiadzie dla Kanału Krakowskiego, szefowa krakowskich struktur PiS opowiada nie tylko o lewakach, ale i o zaoraniu polskiej szkoły, kłamstwach władzy oraz o tym, kto mógłby zastąpić Aleksandra Miszalskiego na stanowisku prezydenta. – Jak można namawiać dyrektorów i uczniów krakowskich szkół, żeby organizowali tęczowe piątki, które są niczym innym jak agendą lewacką i mieszaniem ludziom w głowach? To jest realizacja zasady lewaków, zwłaszcza z tych tak zwanych parad dumy, którzy krzyczą: „idziemy po wasze dzieci!". To jest przestępstwo wobec młodego człowieka – grzmi Barbara Nowak w rozmowie z Łukaszem Mordarskim. *** Kanał Krakowski: Jak Pani ocenia konwencję programową PiS-u w Katowicach? Barbara Nowak: Traktuję ją jako początek rozmowy o programie. W sumie odbyło się ponad sto paneli polityków z ekspertami z różnych dziedzin. Przeanalizowaliśmy sytuację i – w części – padły konkretne rozwiązania. Widzimy jak wiele pracy nas czeka w ratowaniu Polski po destrukcyjnych rządach Tuska.  A co powinno być dalej? Wskażemy konkretną ofertę dla społeczeństwa, bo bez tego nie ma mowy o rządzeniu. Jak w takim razie wygrać wybory? Musimy wyciągnąć wnioski z poprzednich rządów i przeprowadzić krytyczną analizę. Będziemy kontynuować to, co było dobre, i naprawimy to, co nie wyszło. A jaki jest w ogóle program PiS-u? Właśnie go wypracowujemy. On nie musi być taki sam, jak był do tej pory – musi być dostosowany do zmieniającej się przecież w Polsce rzeczywistości politycznej. A przede wszystkim musi być dzisiaj nakierowany na obywateli państwa polskiego i wrócić na kierunek rozwoju i wzmacniania Polski. Dla mnie to jest najważniejsze. I oczywiście, skoro jestem od edukacji, to bardzo bym chciała, żeby ktoś wreszcie zaczął mówić o tym, jak należy uczyć i wychowywać młode pokolenie. Teraz nie wychowujemy? To, co mamy w tej chwili, to jest totalna tragedia. Przypominam, że od września 2026 roku nie będziemy mieć suwerennej polskiej szkoły – nasza szkoła zostanie włączona jako integralna część europejskiego obszaru edukacji. To jest absolutnie niedopuszczalne! Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo dziś jest to projekt – póki co – ministerialny. I to uczenie oraz wychowywanie dzieci w naszej suwerennej szkole to pierwszy i najważniejszy dla mnie punkt programu. Kolejny, który również uważam za istotny, dotyczy przyszłości młodego pokolenia. Musimy zrobić coś, żeby młodzi ludzie dobrze czuli się w Polsce, żeby mieli stabilne warunki pracy i stabilizację w ogóle – czyli kwestie mieszkaniowe, zatrudnienia i tak dalej. I trzeba to trochę odwrócić w kontekście tego, co było. A więc nie dawać ludziom pieniędzy bezpośrednio, ale stosować różnego rodzaju ulgi, choćby dla przedsiębiorców zatrudniających kobiety. Tak, by te kobiety wiedziały, że mogą iść na urlop macierzyński, a nawet wychowawczy, i że będą mogły wrócić do dotychczasowego miejsca pracy. Barbara Nowak Czyli nie będzie rozdawnictwa? Mówię o moim własnym spojrzeniu. Natomiast nie wiem, jaki będzie wynik tych wszystkich ekspertyz i co ostatecznie znajdzie się w naszej ofercie politycznej. Mam jednak nadzieję, że ktoś wreszcie wsłucha się w głosy Polaków. Bo że te głosy nie są teraz słyszalne, widać choćby przy tak zwanej edukacji zdrowotnej. Do tej pory nie otrzymaliśmy konkretnych danych z ministerstwa na temat tych zajęć. Wiemy tylko na pewno, że rząd odniósł ogromną porażkę, bo ponad 80 procent rodziców nie zapisało swoich dzieci na ten przedmiot. Chciałabym jednak dowiedzieć się czegoś więcej, ale władza cały czas oszukuje, kłamie i nie daje informacji zwrotnych. Tak było przecież przy konsultacjach dotyczących edukacji zdrowotnej. W tej chwili mija około 300 dni od momentu, kiedy miał się ukazać raport z wynikami tych konsultacji. Nie ma go. Czyli wszystko, co obecnie dzieje się w naszej szkole, jest wbrew społeczeństwu, przeciwko społeczeństwu i ze szkodą dla społeczeństwa. No to gdyby została Pani ministrem edukacji narodowej, jak według Pani powinna wyglądać polska szkoła? Gdybym dziś została ministrem edukacji, to przede wszystkim „zamknęłabym” wszystko, co do tej pory działo się w szkole. Według mnie nie ma co poprawiać – trzeba stworzyć nowe. A nowe oznacza bardzo rzetelną wiedzę przekazywaną młodym ludziom. Dzisiaj tej rzetelnej wiedzy nie ma. Jest coraz więcej ideologizacji, coraz mniej wiedzy. A właściwie tylko szczypta wiedzy. Mówimy o jakimś dobrostanie. Dobrostan dotyczy tylko i wyłącznie zwierząt. W kontekście człowieka to ohydne, głupie, prymitywne i obnażające głupotę tych, którzy o tym dobrostanie mówią. Chciałaby Pani wrócić do czasów ministra Przemysława Czarnka? Nie. Jeszcze raz podkreślam – trzeba zaorać wszystko, co niszczy młodych ludzi. Trzeba wyciągnąć z systemu kształcenia wszystko to, co jest dobre, i na tym bazować, by dostosować standardy nowej szkoły do zmieniającej się rzeczywistości. Trzeba młodym ludziom dać narzędzia, by potrafili odnaleźć się w tej dzisiejszej rzeczywistości, zaczynając od budowania fundamentów. Teraz nie ma budowy tych fundamentów, za to jest mowa o jakiejś nowoczesności, która nie wiadomo, co znaczy. O jakiejś innowacji, której nikt nie potrafi zdefiniować. O jakiejś kreatywności, której w ogóle nie ma. Bo jaka to ma być kreatywność? Profesor Aleksander Nalaskowski mówił, że kreatywność u takich Aborygenów polegała na tym, że wymyślili łuk. Nie mówimy więc o kreatywności w takim znaczeniu, jeśli nie dajemy fundamentalnych podstaw wiedzy. No to zaoraliśmy polską szkołę. Jakie są trzy konkrety, które wprowadziłaby Pani do tej nowej, budującej się szkoły? Pierwszy – rzetelna wiedza! Żadnych ideologicznych programów, bo to nie ma sensu. Ważne jest natomiast wychowanie młodych ludzi zgodnie z interesem państwa polskiego, a więc wychowanie patriotyczne, porządna nauka historii z dumą z polskości, jak również z odpowiedzialnością młodego człowieka, bo to on później musi przejąć stery. Teraz tego nie ma. Teraz mówimy, że mamy cieszyć się chwilą. Mówimy o jakimś dobrostanie. Dobrostan dotyczy tylko i wyłącznie zwierząt. W kontekście człowieka to ohydne, głupie, prymitywne i obnażające głupotę tych, którzy o tym dobrostanie mówią. Ten rzekomy dobrostan, bez duchowego elementu, odziera człowieka z tego, co najważniejsze – z człowieczeństwa. Chciałabym klasycznego spojrzenia na szkołę, czyli wychowania do dobra, prawdy i piękna, bo to są podstawowe wartości. ZOBACZ TAKŻE: Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta” Drugi element to oczyszczenie szkoły ze „specjalistów”, którzy nie są nauczycielami. Szkoła – według mojego paradygmatu – to miejsce, gdzie się uczy i wychowuje, a nie gdzie miesza się sprawy z różnymi funkcjami. Od udzielania pomocy są specjalistyczne poradnie czy gabinety lekarskie, a nie szkoła. W szkole mają być nauczyciele, nie psychologowie, doradcy zawodowi czy dentyści. Kiedyś, poza nauczycielami, był tylko pedagog, i to on miał możliwość skierowania ucznia na przykład do pomocy psychologicznej. To było lepsze niż nagromadzenie różnych „specjalistów” zamiast nauczycieli. Trzeci element to zaprzestanie zakłamywania, że teraz dba się o uczniów. Bo zaprzestano przygotować młodego człowieka do życia. Do tego, by umiał poradzić sobie ze stresem, by nauczył się podejmować decyzje. Jeżeli naprawdę chcemy dbać o uczniów, to zacznijmy od oczyszczenia szkoły ze smartfonów. Jestem za absolutnym ograniczeniem ich używania! Badania wykazują, że młodzi ludzie praktycznie nie rozstają się z tą wirtualną rzeczywistością, przez co mają bardzo poważne problemy – nie są w stanie skupić uwagi, nie potrafią nawiązywać relacji. Ponadto takie używanie smartfonów wpływa także na psychikę i wrażliwość. Czy można zakazać smartfonów z poziomu konkretnej szkoły, czy to musi być prawo uchwalone centralnie? Opinie są podzielone. Gdy byłam kuratorem oświaty, sprawdzałam to bardzo szczegółowo. Otrzymałam informację, że szkoła może zakazać smartfonów, ale musi się na to zgodzić cała społeczność. Jeśli choć jeden rodzic powie „nie”, wówczas nie ma możliwości wprowadzenia takiego zakazu. W praktyce więc trzeba byłoby to załatwić z poziomu ministerstwa edukacji. Jeżeli chcemy zrobić coś dobrego dla młodych ludzi, taka ustawa już powinna być procedowana. Musimy pokazać młodym ludziom, że jest możliwe funkcjonowanie bez smartfona. Wróćmy jeszcze do wspomnianego przez Panią dobrostanu. To słowo, którego Pani tak nie lubi, odmieniane jest przez wszystkie przypadki choćby przez wiceprezydent Marię Klaman, która w Krakowie odpowiada za edukację. To jest pani, która przyjechała z Sopotu do Krakowa chyba tylko po to, żeby zarazić nasze społeczeństwo tą lewacką ideologią. Dla mnie to oczywiste. Wyczuwam, że nie jest Pani jej fanką. Absolutnie nie! No proszę pana… jak można namawiać dyrektorów i uczniów krakowskich szkół, żeby organizowali tęczowe piątki, które są niczym innym jak agendą lewacką i mieszaniem ludziom w głowach? I wszystko to niby pod hasłem nowoczesności czy nie wiadomo czego jeszcze! Przecież to jest absolutnie szkodliwe, burzy porządek, który młodzi ludzie mają w głowach, i ryzykownie wpływa na ich funkcjonowanie. Niech każdy dorosły przypomni sobie swój okres dojrzewania. Przecież wtedy wiele rzeczy nam się w sobie nie podobało, mieliśmy mnóstwo wątpliwości, byliśmy pełni rozterek. I jeśli ktoś w takiej sytuacji podchodzi do ucznia i mówi: „sprawdź, czy się dobrze czujesz w swoim ciele, bo być może jesteś kimś innym”, to jak ten uczeń ma być normalny? Oczywiście trzeba otoczyć specjalną opieką tych, którzy czują inaczej lub inaczej się definiują, ale nie popadajmy w paranoję! No proszę pana, to jest absolutne nadużycie i robienie krzywdy tym młodym ludziom, wprowadzanie zamieszania w czasie emocjonalnego rozkwitu. Zamiast pomocy wyrządzamy im krzywdę, robimy coś potwornie złego. Barbara Nowak / fot. archiwum prywatne I jeszcze jedno – w tych wskazówkach była informacja, że dzieci nie muszą informować swoich rodziców o tych akcjach związanych z tęczowym piątkiem. Przecież to już jest przestępstwo! Najwyraźniej ta pani od tych piątków chce być osobą, która decyduje o dzieciach, które nie są jej własnością. Od wychowywania dzieci są tylko i wyłącznie rodzice – prawnie i konstytucyjnie. Nie może być tak, że ktoś uzurpuje sobie prawo do decydowania o dzieciach. To nie państwo wychowuje dzieci i taka działalność jest działalnością przestępczą. Tak trzeba byłoby to nazwać i ukarać. Bo jak dziecko ma funkcjonować, gdy dostaje komunikaty, że to nie rodzice, a jakiś obcy człowiek będzie mu pomagał w jego problemach? To jest realizacja zasady lewaków, zwłaszcza z tych tak zwanych parad dumy, którzy krzyczą: „idziemy po wasze dzieci!”.  Na szczęście rodzice pokazali już – choćby podczas protestu przeciwko tak zwanej edukacji zdrowotnej – że nie życzą sobie takiego lewackiego podejścia. Szkoda tylko, że ministerstwo edukacji nic sobie z tego nie robi. Bo w tej chwili jednym z elementów, które decydują o tym, jak dana szkoła wypada w rankingu, jest to, czy szkoła jest przyjazna LGBT. To śmieszne! Nikomu nie wolno segregować dzieci, a już na pewno żadna szkoła nie jest od tego, by segregować uczniów. Jeszcze raz mówię – to jest przestępstwo wobec młodego człowieka. Nie dajemy mu możliwości właściwego formowania psychicznego, dorastania i dojrzewania w spokoju, harmonii i zgodzie ze sobą. Po tej przemowie muszę zapytać: jakie ma Pani ambicje polityczne? Raczej kiepskie, bo moją najważniejszą ambicją jest zaktywizowanie krakowskich struktur Prawa i Sprawiedliwości. Jako szefowa tych struktur chcę uporządkować pewne rzeczy i… właściwie na tym kończą się moje ambicje polityczne. Powiedziała Pani, jak chce zaorać i zbudować na nowo edukację, to chętnie się dowiem, jaki ma Pani pomysł na uporządkowanie krakowskich struktur PiS-u. Tego panu akurat nie powiem, bo jestem w trakcie dokonywania zmian i prezentowania swoich pomysłów zarządowi. Jeśli wypracujemy konsensus, wówczas będę mogła mówić o konkretnych rozwiązaniach. Póki co mam wstępną aprobatę od prezesa Jarosława Kaczyńskiego i to jest dla mnie w tym momencie najistotniejsze. Zadanie ma Pani trudne, bo PiS w samym Krakowie od zawsze miał około 20 procent poparcia. I powyżej pewnego poziomu nie przeskoczymy. Jednak, jeżeli nawet będzie to 20 procent, ale będą to ludzie dobrze zorientowani, moralnie ukształtowani, to już będzie spory sukces. Miszalski nigdy nie powinien był zostać wybrany na prezydenta Krakowa. Skoro jednak się już to zdarzyło, to teraz trzeba go odwołać. Macie już kandydata na prezydenta Krakowa? Są podejmowane pewne rozmowy, ale nie będę rzucała nazwiskami, bo trudno mówić, że są to poważni kandydaci, skoro nie mają jeszcze akceptacji nawet na poziomie krakowskich struktur. Mówienie o ich nazwiskach byłoby więc nieuczciwe. A Pani ma ambicje prezydenckie? Nie, absolutnie nie. Ale chciałabym, aby jak najszybciej odwołano obecnego prezydenta Krakowa. Co więcej, uważam, że on nigdy nie powinien był zostać wybrany. Skoro jednak się już to zdarzyło, to teraz trzeba go odwołać. Choć muszę przyznać, że wybór między Gibałą a Miszalskim był problematyczny. Doceniam jednak pana Gibałę za to, że tyle lat pracuje na swój wizerunek, wydaje na to ogromne pieniądze i jest w tym bardzo konsekwentny. Jest też konsekwentny w przegrywaniu wyborów. No tak. ZOBACZ TAKŻE: "Gibała atakuje każdego, kto siedzi w fotelu prezydenta" [WYWIAD] Co może być asumptem do odwołania Miszalskiego? Teraz to już mi trudno powiedzieć. Widzę, że bardzo trudno jest pobudzić ludzi do jakiejś aktywności w tym zakresie. Jeżeli widzimy chaos w różnych dziedzinach funkcjonowania miasta, straszliwe zadłużenie czy epidemię kolesiostwa, a mimo wszystko krakowianie nie reagują, to ja już sama nie wiem, co spowoduje, że wreszcie przejrzą na oczy. Większość ludzi chce mieć chyba po prostu święty spokój i nie babrać się w politykę nawet za cenę ogromnych strat dla nich samych. Gdyby miała Pani podać nazwisko jednej osoby, która według Pani dziś sprawdziłaby się w fotelu prezydenta Krakowa, to kto by to był? Być może niekoniecznie ktoś ze struktur PiS. Ważne, aby był patriotą uczciwy, silny i mocno zdeterminowany do pracy na rzecz Krakowa i jego mieszkańców. W wyborach na prezydenta Polski postawiliśmy właśnie na taką osobę i być może w Kraków również potrzebuje takiego rozwiązania. *** * Barbara Nowak – szefowa krakowskich struktury Prawa i Sprawiedliwości, radna sejmiku województwa małopolskiego, była małopolska kurator oświaty. Nauczycielka historii, była dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 85 w Krakowie i była radna miasta Krakowa.

Więcej…

Gibała to przemocowiec? "Ten polityczny spektakl ma znamiona takiego działania" [WYWIAD]

Gibała to przemocowiec? "Ten polityczny spektakl ma znamiona takiego działania" [WYWIAD]

30 października 2025 | 08:41

– To jest spektakl polityczny, w którym pan Gibała i jego klub po raz kolejny wchodzą w spór z prezydentem Krakowa i koalicją rządzącą. I robiąc taki spektakl, dokonują czegoś, co ma znamiona przemocowego działania – mówi nam profesor Joanna Hańderek*. Radna Nowej Lewicy komentuje oburzające słowa Łukasza Gibały i jego popleczników na temat krakowskich urzędników. Chodzi między innymi o to, że – ich zdaniem – kilkuset z nich należy wyrzucić na bruk. Sugerują oni także łamanie prawa przy ich zatrudnieniu.  – Jeśli ktokolwiek ma jakieś powody do niepokoju, jakieś podejrzenia lub dowody na nieprawidłowości, niech natychmiast zgłosi się do prokuratury czy innych organów. Łatwo się mówi, trudniej się działa – zauważa Joanna Hańderek w rozmowie z Łukaszem Mordarskim. *** Kanał Krakowski: Pani Profesor, nie przypadł Pani do gustu pomysł Łukasza Gibały i spółki, by wywalić na bruk kilkuset urzędników. Joanna Hańderek: Ten pomysł wręcz mnie oburzył, przecież tu chodzi o bezpieczeństwo naszego miasta. Urzędnicy to filar praworządności i musimy sobie zdawać sprawę, że bez nich miasto nie będzie funkcjonować, co ma przecież bezpośredni wpływ na nasze życie. Ale przecież stereotypowi urzędnicy, zanim się wezmą do pracy, piją kawę i czytają gazetę. A później jest już czas, by się zbierać do domu. Tak, tak. A dokumenty przygotowują się same, projekty uchwał piszą się same, zmiany w mieście wdrażają się same, przyjmowanie i rozpatrywanie wniosków dzieje się samo, wydawanie dokumentów odbywa się samo… Niech pan popatrzy nawet na sesje rady miasta, podczas której rozmawiamy. W tej chwili jest zaangażowanych około 50 urzędników, by ta sesja mogła się normalnie odbywać. Bez tych urzędników nie jesteśmy w stanie niczego zrobić. Oni są szalenie ważni dla samorządów. Nie ma demokracji bez urzędników. ZOBACZ TAKŻE: "Gibała atakuje każdego, kto siedzi w fotelu prezydenta" [WYWIAD] Użyła Pani z mównicy dość mocnych słów w kierunku Gibały, twierdząc, że mobbinguje ludzi pracujących w magistracie. Tak, bo mobbing jest rzeczą bardzo bolesną, a pan radny – swoimi wypowiedziami o tym, by wyrzucić ponad 200 urzędników – właśnie to robi. Zresztą nie tylko taką wypowiedzią, jest ich więcej. Jeśli ludzie, którzy bardzo często pracują w urzędzie poniżej swoich kompetencji, słyszą, że w każdej chwili mogą być zwolnieni, to jaką mają mieć motywację do pracy? To jest szalenie stresująca sytuacja, powodująca, że każdy kolejny dzień wydaje się niepewny. A mówimy o naprawdę poważnych sprawach, takich jak opłacenie czynszu, utrzymanie rodziny, spłata kredytu czy zabezpieczenie edukacji i przyszłości dziecka. Więc rzucanie takich słów, rzucanie takich oskarżeń, jest bardzo niebezpieczne.  Przemoc jest najgorszą rzeczą, jaka może się przytrafić Chodzi Pani o oskarżenia dotyczące nieprawidłowości przy zatrudnianiu urzędników? Tak. Już wielokrotnie mówiłam i powtórzę to jeszcze raz: jeśli ktokolwiek ma jakieś powody do niepokoju, jakieś podejrzenia lub dowody na nieprawidłowości, niech natychmiast zgłosi się do prokuratury czy innych organów. Natomiast takie rzucanie słów o łamaniu prawa, uogólnienia, próby przypisania komuś winy, są straszne. Tak samo, jak mówienie, że ludzie w urzędzie są do zwolnienia. To od razu sugeruje, że ci ludzie albo nic nie robią – poza wspomnianą przez pana kawą – albo działają na niekorzyść miasta. A chyba mamy do czynienia z tą drugą sugestią, skoro radny Gibała chce ich zwalniać natychmiastowo. Proszę więc zapytać pana Gibałę, dlaczego nie zgłasza tego do prokuratury… Ten radny ma wyjątkową zdolność unikania wywiadów, w których mogą paść trudne pytania. Więc zawsze można powiedzieć, że ani pan radny, ani osoby z jego klubu nie idą do prokuratury, bo nie mają z czym. Wie pan, łatwo się mówi, trudniej się działa. Ja już przez chwilę jestem radną i wielokrotnie doświadczyłam niezwykłej kompetencji urzędników. Ostatnio miałam sytuację, w której mieszkańcy skarżyli się, że ktoś ścina drzewa w ich okolicy. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, był telefon do urzędnika, by się dowiedzieć, czy jest to na terenie prywatnym czy nie, z jakim przypadkiem tutaj mamy do czynienia. Często jest tak, że urzędnik pokazuje nam ścieżkę, którą mamy przejść, by załatwiać daną sprawę. Tak ważne osoby nie zasługują na złe traktowanie. Mówi Pani oczywistości. Opozycja jest tak głupia, że nie rozumie, na czym polega praca urzędników, czy tak cyniczna, że rozumie, ale mimo to urządza sobie polityczny spektakl? To jest polityczny spektakl! Ten spektakl zresztą jest tworzony przez ludzi, którzy nie od dziś siedzą w radzie miasta i obserwują pracę tych urzędników. Jak więc można generalizować i stosować pojęcia o charakterze mobbingującym? Przemoc jest najgorszą rzeczą, jaka może się przytrafić. Nawet jeśli ktoś gorzej wykonuje swoją pracę, to można rozmawiać, można prosić czy upominać, ale nie można generalizować – i to na forum publicznym – że urzędnicy się nie nadają i trzeba ich zwolnić. ZOBACZ TAKŻE: Krakowski paradoks. Bezrobotne darmozjady chcą zwalniać urzędników Gibała jest przemocowcem? Tego nie chcę powiedzieć. Ale przejawia takie zachowania? To jest spektakl polityczny, w którym pan Gibała i jego klub Kraków dla Mieszkańców po raz kolejny wchodzą w spór z prezydentem Krakowa i koalicją rządzącą. To jest ewidentne. I robiąc taki spektakl, dokonują czegoś, co ma znamiona przemocowego działania. Być może ten mój głos jest zbyt mocny do tej sytuacji, ale za każdym razem będę protestowała przeciwko takim zachowaniom. Chciałabym, byśmy wszyscy – bez względu na polityczne emocje – nie robili niczego kosztem drugiego człowieka, kimkolwiek jest i ktokolwiek go zatrudniał do pracy. Urzędnicy tak naprawdę trzymają w ryzach całą miejską strukturę. Niedopuszczalne jest, by podkopywać ich stabilność i podważać – bez dowodów i uogólniając – ich kompetencje. *** * Joanna Hańderek – doktor habilitowana nauk humanistycznych, profesor nadzwyczajna Uniwersytetu Jagiellońskiego, publicystka, działaczka społeczna i polityczna. Radna Miasta Krakowa, przewodnicząca Krakowskiej rady Nowej Lewicy.

Więcej…

Kosek: "Prezydent Miszalski ma zbyt dobre serce" [WYWIAD]

Kosek: "Prezydent Miszalski ma zbyt dobre serce" [WYWIAD]

29 października 2025 | 09:05

– Do tej pory Gibala nie znalazł elementu, który pozwoliłby mu obalić, a potem objąć władzę. Najpierw uczepił się „kolesiostwa”, ale jest to tak dęte, że już chyba każdy to przejrzał na wylot. Teraz zahaczył się o finanse miasta. Zresztą to jego stała zagrywka, bo już wiele lat temu Majchrowskiemu próbował przylepić „betonowanie”, czyli hasło, które zostało wypracowane na potrzeby marketingu politycznego – mówi nam Jakub Kosek, przewodniczący Rady Miasta Krakowa. – Wypowiedź Gibały o tym, by władze miasta podały się do dymisji, to wtedy on zacznie rządzić, obnażyła prawdziwy cel nadzwyczajnej sesji dotyczącej budżetu. On ma w głowie tylko jedną myśl: myśl o rządzeniu. To jego nadrzędny cel – twierdzi polityk w rozmowie z Łukaszem Mordarskim. *** Kanał Krakowski: Czy ostatnia nadzwyczajna sesja to była jeszcze dyskusja o budżecie, czy już próba sił politycznych? Jakub Kosek: Od początku to nie była żadna dyskusja o budżecie! Prawo i Sprawiedliwość chciało po prostu zrobić przedstawienie. Doskonale było wiadomo, że temat finansów miasta miał stanąć na normalnej sesji, ale radni PiS woleli urządzić polityczny spektakl niespełna tydzień wcześniej. I był spektakl? Był, ale dość słaby. Główną osią dyskusji były emocje, a nie fakty. Jeśli chcemy na poważnie rozmawiać o budżecie miasta, to powinniśmy trzymać się faktów. A tych zabrakło. Czyli był to festiwal populizmu? Bardziej festiwal słabej polityki, która opiera się na emocjach. Niestety, w całym kraju właśnie na emocjach wygrywa się wybory. Przez to, zamiast na każdym poziomie życia publicznego rozmawiać o faktach, ciągle rozmawiamy o emocjach. ZOBACZ TAKŻE: Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD] Gdy w czwartek poprosiliśmy opozycję, by przedstawiła fakty, pewne wyliczenia i swoje pomysły, to w odpowiedzi usłyszeliśmy, że oni są tylko od wytykania błędów. To komiczne, bo wszyscy jesteśmy przecież radnymi tego miasta i wszyscy działamy dla jego dobra, co nawet wybrzmiewa podczas ślubowania. Jeśli więc ktoś mówi publicznie, że prezydent robi coś źle, to powinien wskazać, w jaki sposób robić to lepiej. Co jest dziwnego w tym, że jeśli słyszymy krytykę naszych działań, to pytamy krytykujących, jak mamy to poprawić? Ale na to pytanie usłyszeliśmy od radnych opozycji, że ich „odpytujemy”. No to co to znaczy? Że albo nie mają pomysłów, albo że nie zrozumieli tekstu ślubowania. Po co mamy robić gwałtowne cięcia, skoro nie ma takiej potrzeby? Łukasz Gibała stwierdził, że jeśli władze miasta chcą poznać jego pomysły na poprawę sytuacji finansowej Krakowa, to niech się podadzą do dymisji, a on wtedy zacznie rządzić. Czy to nie jest symptomatyczne? Ta wypowiedź obnażyła prawdziwy cel tej sesji. Ciekawe, że Gibała najpierw atakował prezydenta Majchrowskiego, teraz – za to samo – atakuje prezydenta Miszalskiego. Jeśli w następnej kadencji pojawiłby się prezydent z PiS-u, już teraz wiadomo, w jaki sposób i jakimi słowami zaatakuje go Gibała. On to robi tak samo od lat. Dlaczego? Bo ma w głowie tylko jedną myśl – myśl o rządzeniu. To jego nadrzędny cel. Jakub Kosek / fot. archiwum prywatne Opozycja przekonuje, że sytuacja finansowa miasta jest fatalna. Prezydent odpowiada, że wcale aż takiej tragedii nie ma… Jest źle, ale nie ma żadnego zagrożenia dla mieszkańców. Nie zmierzamy ku katastrofie, nie zmierzamy w kierunku przepaści. Wiemy, że musimy poprawić sytuację, ale nie ma przesłanek, by nagle miasto stało się niewypłacalne, żeby jakieś usługi nie były realizowane. Po to te zmiany w finansach miasta są powolne, by przez cały czas zachować jakość miejskich usług. Opozycja krzyczy, że jest bardzo źle, bo chciałaby, aby sytuacja poprawiła się tu i teraz, natychmiast, nie patrząc na koszty społeczne. My natomiast obraliśmy pewien kierunek i pewną strategię, która jest rozłożona w czasie, ale pozwala na to, by Kraków nie tylko nie popadł w długi, ale i zaczął oszczędzać. Po co mamy robić gwałtowne cięcia, skoro nie ma takiej potrzeby? O tym, że Kraków jest w fatalnej sytuacji finansowej, słyszymy co najmniej od ponad 20 lat. Czy jednak kiedykolwiek było gorzej niż teraz? Choćby ponad dwa lata temu, gdy zniknęły miliardy złotych z budżetu… Przez Polski Ład? Też. Ale także przez inne zmiany podatkowe na poziomie ogólnopolskim. I celowo nie wymienię partii, która te zmiany wprowadziła, by nie być posądzony o upolitycznianie spraw budżetowych. Co nie zmienia faktu, że wtedy mieliśmy dużo gorszą sytuację niż teraz. Przetrwaliśmy. Dziś największym Waszym, czyli rządzących miastem, problemem jest: brak pieniędzy, brak pomysłów czy brak odwagi w podejmowaniu decyzji? Najprostsza i najbardziej oczywista odpowiedź to brak pieniędzy, gdy one są wszystko jest dużo prostsze. W drugiej kolejności powiedziałbym o braku odwagi, ale usprawiedliwiam to tym, że trudno podejmować odważne decyzje, jeśli są siły które tylko czyhają na najdrobniejszy błąd by go potęgować w oczach mieszkańców. Brak pomysłów wymieniłbym na końcu, bo widzę te pomysły – są one ewolucyjne, nie rewolucyjne. Nie chodzi bowiem o to, by krzywdzić jednostki, ale szukać oszczędności tam, gdzie wydatki są przeskalowane. Radni opozycji wychodzili ostatnio na mównicę i rzucali populistyczne hasła typu: tu zaoszczędźmy kwotę X, a tu kwotę Y. Ale problem w tym, że są to kwoty minimalne (po kilkadziesiąt tysięcy przy budżecie liczonym w miliardach), stanowiące promil budżetu miasta. I to są właśnie te „recepty” opozycji. Może jednak opozycja ma jakieś dobre pomysły? Chyba każdy ma jakieś dobre pomysły. Tak samo jak w każdej partii politycznej są wariaci czy głupcy. Chodzi jednak o proporcję tych dobrych pomysłów do złych oraz wariatów czy głupców do całej reszty. Trzeba być odważnym lub szalonym, by wygadywać takie rzeczy jak Gibała Gdyby mógł Pan wyciągnąć po jednym dobrym pomyśle od radnych PiS-u i radnych KdM-u, to co by to było? Na podstawie poprzedniej sesji nie wyciągnąłbym nic. Niestety. I trudno mi teraz szukać na siłę, bo to opozycja jest od tego, by zareklamować swoje dobre rozwiązania. Chyba tak bardziej z ostrożności powiedziałem, że każdy ma jakieś dobre pomysły, bo w tym przypadku o żadne pomysły nie chodzi. Sytuacja finansowa miasta jest wykorzystywana przez opozycję wyłącznie do politycznej wojny o Kraków. Zresztą obserwujemy to już od dłuższego czasu. A dyskusje o budżecie mają tylko tę wojnę zaostrzyć. To pretekst do zmiany władzy, o której mówił Gibała, który – razem ze swoim środowiskiem – na razie testuje, gdzie może zaatakować i co ma szerokie pole rażenia. ZOBACZ TAKŻE: Filozof od finansów, czyli kazania Gibały na temat miejskiego budżetu Przez półtora roku nie znalazł takiego elementu, który pozwoliłby mu obalić, a potem objąć władzę. Najpierw uczepił się „kolesiostwa”, ale jest to tak dęte, że już chyba każdy to przejrzał na wylot. Teraz zahaczył się o finanse miasta. Zresztą to jego stała zagrywka, bo już wiele lat temu Majchrowskiemu próbował z kolei przylepić „betonowanie” – hasło, które zostało wypracowane właśnie na potrzeby marketingu politycznego. Pojawiło się w Krakowie i w kilku innych miastach i tak sobie wędruje przez Polskę z mniejszym lub większym skutkiem. W naszym mieście miało niewiele wspólnego z faktami, bo oskarżanie Majchrowskiego o betonowanie w sytuacji, gdy on tylko wykonywał techniczną czynność wydawania decyzji administracyjnej (którą musiał wydać, jeśli wniosek był zgodny z prawem), jest czystym populizmem. Przez fatalne ogólnopolskie zmiany w prawie które miały miejsce jeszcze przed Majchorwskim cała Polska stała się wielkim poligonem „wuzetkowym”, a za wszystko – według Gibały – miał być odpowiedzialny ten mityczny Majchrowski. Jednocześnie spółka, której beneficjentami była rodzina Gibały, uczestniczyła w procesie deweloperskim. Co oczywiście samo w sobie nie jest niczym złym, bo ktoś musi budować mieszkania. Mnie chodzi tylko o to, by pokazać hipokryzję i metodę działania Gibały. Jakub Kosek / fot. Łukasz Michalik Kolesiostwo jest dęte? Mnie takie rzeczy mierżą, bo tak naprawdę – gdyby się bardzo czepiać – mówimy raptem o kilku osobach, i one także nie dostały pracy tylko dlatego, że ich jedyną zaletą jest przynależność partyjna. Ludzie Gibały najbardziej czepiają się Szczęsnego Filipiaka i robią to z racji funkcji, którą pełni – jest szefem krakowskich struktur PO. Ale wyjaśnijmy: w mieście, w którym zatrudnionych jest kilka tysięcy ludzi, pewnie kilkanaście czy kilkadziesiąt należy do PO. To samo w sobie nie jest niczym nagannym. Tak samo niczym złym nie jest, że prezydent, który także jest z PO, dobiera sobie współpracowników, którym ufa i którzy się sprawdzili. Każdy, kto chciałby go za to krytykować, niech się zastanowi, czy gdyby otworzył własną firmę, to wolałby zatrudniać przypadkowych ludzi z ulicy, czy kogoś, kogo zna i komu może ufać? Przecież zaufanie jest podstawą działania każdego przedsiębiorstwa. Gibała w swojej spółce też zatrudniał ludzi, których zna, włącznie ze swoją partnerką. Idealnie tu pasuje powiedzenie: „przyganiał kocioł garnkowi”. Jeśli więc prezydent Krakowa zatrudnia ludzi, którym ufa, to nie chodzi tutaj o zrobienie komuś przysługi, ale o to, że może na tych ludziach polegać. Trudno, by na przykład w radach nadzorczych miejskich spółek zasiadali ludzie z ulicy. Prezydent odpowiada bowiem karnie za te spółki, więc musi dostawać rzetelny feedback od zaufanych współpracowników. ZOBACZ TAKŻE: Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki” [WYWIAD] Gibała przejrzał urzędników, którzy zostali zatrudnieni od początku prezydentury Miszalskiego, i wyszło mu, że było to kilkaset osób. Stwierdził więc, że tych urzędników można zwolnić w ramach oszczędności, bo – w zdecydowanej większości – i tak nic nie robią. Gratuluję mu odwagi w wygadywaniu takich rzeczy. Facet trzy razy startował na prezydenta, pewnie będzie i czwarty, a właśnie powiedział kilkuset osobom, z czego miażdżąca większość nie ma nic wspólnego z Platformą Obywatelską, że się do niczego nie nadają. No chyba przestrzelił. Albo sobie policzył, że na tej fali populizmu zyska więcej wyborców niż te kilkaset osób i ich rodziny. Jeśli tak mu wyszło z Excela – to OK. Ale naprawdę trzeba być odważnym lub szalonym, by wygadywać takie rzeczy, nie wiedząc w ogóle, co ci ludzie robią. Miszalski ma po prostu zbyt dobre serce Co, z perspektywy czasu, prezydent Miszalski powinien był zrobić lepiej, gdyby jeszcze raz zaczynał swoje urzędowanie? Moim zdaniem powinien być bardziej stanowczy. Czyli powinien rządzić twardszą ręką? Tego nie powiedziałem… Jest za miękki? Tego też nie powiedziałem. Może ma po prostu zbyt dobre serce.

Więcej…

Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD]

Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD]

23 października 2025 | 08:09

Zgasną latarnie, tramwaje staną, a śmieci zaleją ulice – tak brzmi czarny scenariusz, jeśli Kraków faktycznie znalazłby się na skraju finansowej przepaści. Opozycja alarmuje, że miejskie finanse są w ruinie i wkrótce odczują to wszyscy mieszkańcy. Jak jest naprawdę? Zapytaliśmy eksperta, który tłumaczy, gdzie leży problem i czy krakowski budżet naprawdę grozi załamaniem. Bez ściemy, bez politycznej narracji, bez populizmu. Analityk finansowy, dr Bartosz Banduła z Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości w Krakowie oraz dyrektor finansowy w Offroad-Express, mówi nam, jak naprawdę wygląda budżet Krakowa, gdzie są największe problemy oraz jak je rozwiązać. – Zarówno opozycja, jak i siły popierające prezydenta wybierają fakty selektywnie, tak, jak im pasuje – twierdzi rozmówca Łukasza Mordarskiego. *** Kanał Krakowski: Czy Kraków rzeczywiście jest w dramatycznej sytuacji finansowej? dr Bartosz Banduła: W prostych słowach wyjaśnię panu, na czym polega złożoność sprawy. Generalnie wszystkie duże metropolie mają problem – i jest to problem strukturalny, związany ze źródłami finansowania. Jeżeli chodzi o samorząd, mamy trzy źródła: dotacje, subwencje i dochody własne. Ogólnie rzecz ujmując, nie wystarcza to, by pokryć wszystkie wydatki – nawet te, które teoretycznie powinny być zabezpieczone z subwencji. Podam przykład. W Krakowie od zawsze jest tak, że subwencja oświatowa nie zabezpiecza wszystkich wydatków na cele oświatowe miasta. I ten problem jest strukturalny, bo od kilkunastu lat nasze państwo nie chce zreformować kwestii zasilania, czyli źródeł finansowania samorządu terytorialnego. I to jest pierwsza płaszczyzna. Druga płaszczyzna to kwestia związana ze środkami unijnymi. Pieniądze z Unii na inwestycje zabezpieczają tylko część całkowitych kosztów tych inwestycji. I tutaj mówimy o tzw. montażu finansowym, czyli takiej procedurze, w której np. 75% środków inwestycyjnych zabezpiecza Unia Europejska, a pozostałą część musi zabezpieczyć samorząd, który – jak już mówiłem – nie ma tych środków w budżecie. Powstaje więc dylemat: czy wziąć te środki, finansując się po części z kredytu i zrealizować inwestycję, czy nie brać ich wcale. Apokaliptyczna wizja Krakowa po "bankructwie" wg. AI I po trzecie – rządy mają różne pomysły, np. dotyczące rstrukturyzacji PIT-u. Mało osób na poziomie centralnym zdaje sobie sprawę, że jeśli podniesiemy kwotę wolną od podatku, zmniejszymy podatek dla osób fizycznych, bądź wprowadzimy więcej ulg, to najbardziej na tym cierpią nie budżet centralny, lecz samorządy. Dlaczego? Bo zgodnie ze źródłami finansowania samorządów około 37% dochodów z PIT-u to środki przelewane na konto gminy, w której mieszka dany podatnik lub w której wskazał urząd skarbowy do rozliczeń. I teraz, jeżeli wprowadzamy coś takiego jak Polski Ład i kasujemy – choćby tylko na chwilę – PIT, to powstaje luka, której nikt nie zasypuje. Jeżeli podnosimy kwotę wolną od podatku albo dajemy dodatkowe ulgi, powstaje dziura, której również nikt nie wypełnia. 98% podatników to osoby z pierwszego progu podatkowego, czyli ci, którzy zarabiają mniej, a jednocześnie proporcjonalnie najwięcej wpłacają do budżetu państwa. ZOBACZ TAKŻE: Drewnicki pisze do Tuska, Kocurek do Mikołaja. Kabaret żenady w Krakowie Na wszystkie te trzy problemy należy nałożyć potrzeby inwestycyjne – rozbudowę dróg, infrastruktury miejskiej, z której w przypadku metropolii korzystają także mieszkańcy okolicznych gmin. Na przykład Trasa Łagiewnicka jest trasą transferową przez miasto, a finansowana jest ze środków Krakowa. Mamy więc sytuację, w której chcemy mieć inwestycje, wysokiej jakości usługi i tanie bilety na komunikację miejską (do której miasto i tak dopłaca, bo ceny biletów nie równoważą kosztów), ale wpływy do budżetu miasta nie pokrywają wydatków. W Krakowie od co najmniej 20 lat mówi się o dramatycznej sytuacji finansowej. Ponad 10 lat temu w gazetach pojawiały się teksty, że Kraków bankrutuje. To bicie piany czy realna groźba? Samorząd nie może zbankrutować, bo nie ma takiej możliwości prawnej. W polskim prawie jest tyle bezpieczników, które zaczynają działać wcześniej, że nie może dojść do bankructwa miasta. W ostateczności powołany zostanie komisarz, który będzie miastem zarządzał i zrównoważy budżet. Co wtedy? I wtedy dopiero może zacząć się dramat, bo okaże się, że trzeba będzie np. „ściąć” połowę tramwajów i autobusów, zlikwidować dopłaty do przedszkoli publicznych itd. Nie brałbym jednak dzisiaj pod uwagę wprowadzenia komisarza w Krakowie z powodu trudnej sytuacji miasta. Natomiast są takie punkty w wieloletniej prognozie finansowej, które mogą być trudne. To, co wydarzyło się teraz – czyli dodatkowa emisja obligacji – pokazuje, że rzeczywiście mamy w Krakowie problem. Mówi Pan o tej drugiej emisji? Tak. Bo pierwsza, ta sprzed około miesiąca, była emisją na wydatki inwestycyjne. Teraz natomiast mamy do czynienia z emisją, która rzeczywiście dotyczy wydatków bieżących, czyli takich, które powinny być finansowane z budżetu – z dochodów własnych bądź subwencji. Zasada projektowania idealnego budżetu jest taka, że subwencje, dotacje i dochody własne finansują podstawowe działania, natomiast kredyty zaciąga się na inwestycje. Ale świat nie jest idealny. I dziś w Krakowie widzimy symptomy, że ktoś nie do końca zapanował nad wieloletnią prognozą finansową – i nagle trzeba coś „wykombinować”. ZOBACZ TAKŻE: Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki” [WYWIAD] Emisja obligacji jest najprostsza, bo jest wyłączona z ustawy o finansach publicznych – nie trzeba na nią robić przetargu, jak na kredyty. Po prostu sekretarka rozsyła zapytanie do banków, banki odsyłają propozycje i wygrywa najlepsza oferta. Podnoszenie podatków lokalnych jest o tyle skomplikowane, że istnieje limit ich podnoszenia Czy Jacek Majchrowski zostawił Kraków w tak dramatycznym stanie, jak mówi o tym opozycja i grzmią niektóre media? Czy to już wina nowej władzy? Oceniam to jako problem strukturalny – to nie jest sytuacja, w której można wskazać jednego winnego. U źródeł tego problemu stoi myślenie o naszym państwie. Chcemy mieć niskie podatki, ale opiekę socjalną i państwową na poziomie krajów skandynawskich. A tak się nie da. Jeżeli ograniczamy podatki na poziomie centralnym, to już tam nie spina się budżet, a konsekwencją tego jest brak równowagi także w budżetach samorządów. Dodatkowo takie miasta jak Kraków, Warszawa czy Poznań – duże metropolie – ze swoich środków obsługują zadania, które dotyczą gmin ościennych. Na przykład samochody z tych gmin wjeżdżają do Krakowa i korzystają z krakowskich dróg (szacunki mówią o kilkudziesięciu tysiącach aut dziennie), a za remonty i utrzymanie płaci tylko Kraków, czyli jego mieszkańcy. Nawet partycypacja w komunikacji miejskiej nie wystarcza, by zbilansować system z punktu widzenia obsługi tzw. obwarzanka. Kraków / fot. Pixabay Jeśli chodzi o kadencję profesora Majchrowskiego – starał się on wykorzystać potencjał środków unijnych, które napływały do Krakowa od 2004 roku. Musiał więc zabezpieczać wkład własny na inwestycje, i to jest racjonalne. Co więc w dzisiejszej sytuacji powinny zrobić władze miasta? Starać się zwiększać dochody własne. Czyli podnosić podatki? Podnoszenie podatków lokalnych jest o tyle skomplikowane, że istnieje limit ich podnoszenia. Można jednak zachęcać tzw. wewnętrznych migrantów zarobkowych do wskazywania krakowskiego urzędu skarbowego jako miejsca rozliczeń. Powinien być też silniejszy lobbing dużych miast na rzecz wprowadzenia porządnej ustawy metropolitalnej, która zmieni zasady finansowania dużych ośrodków miejskich świadczących usługi na rzecz mniejszych społeczności. Teraz mamy sytuację odwrotną – bogate miasta płacą tzw. janosikowe na rzecz mniejszych, oddalonych ośrodków. W przypadku Krakowa mamy komfortową sytuację, bo banki bardzo chętnie finansują dług Mówi Pan o rozwiązaniach systemowych. Ale czy Kraków może zrobić coś doraźnie? Nie. Czyli nadal każdego roku będziemy dyskutować o dramatycznej sytuacji finansowej miasta? Proszę spojrzeć na wieloletnią prognozę finansową – coś tam kiedyś zostało zapisane, ale my dokładamy do tego nowe wydatki inwestycyjne. Nie przyglądałem się jeszcze technicznie, jak będzie wyglądał np. „Pakt dla osiedli”, ale mówimy o tym, że chcemy wydać pół miliarda złotych na drobne inwestycje. Jeśli ktoś będzie chciał zrealizować ten „Pakt”, a skończą mu się pieniądze w budżecie, będzie musiał znaleźć inne źródła finansowania – np. kredyt. Z jednej strony więc dokładamy kolejne działania inwestycyjne, a z drugiej nie mam wrażenia, że władze miasta w pełni kontrolują to, co się dzieje z wieloletnią prognozą finansową. Czyli Kraków powinien zaprzestać tych działań inwestycyjnych? Nie mówię, by całkowicie je kasować, ale mam wrażenie, że należałoby je urealnić. Łukasz Gibała powiedział w rozmowie z LoveKraków.pl, że gdyby został prezydentem, miałby receptę na poprawę sytuacji finansowej miasta. Zaproponował między innymi redukcję etatów w urzędzie, zmiany w podejściu do zamówień publicznych i narzędzi IT i zwiększenie efektywności miejskich spółek. Jak Pan ocenia te rozwiązania? Szanuję Łukasza Gibałę za jego społecznikowskie podejście do pełnienia funkcji radnego oraz jego interwencje dla mieszkańców. Nie zgadzam się jednak z poglądem, że redukcja etatów w urzędzie miasta czy wprowadzenie systemu IT do zarządzania miastem zniwelują obecną sytuację „jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki”. Tego typu działania mogą przynieść (o ile w ogóle) jednorazowy efekt, a my ciągle rozmawiamy o problemie strukturalnym, trawiącym samorządy metropolii jak nowotwór od lat. Bez zmiany filozofii myślenia o samorządzie, jego zadaniach własnych i zleconych oraz określeniu ich źródeł finansowania wraz z mechanizmami waloryzacji niewiele zdziałamy. ZOBACZ TAKŻE: Populizm zamiast planu. Recepta Gibały na dług Krakowa nie trzyma się kupy Dziś opozycja grzmi o fatalnej sytuacji miasta, ale przeciętny Kowalski raczej tego nie odczuwa. Lampy się świecą, tramwaje jeżdżą, śmieci nie zalegają na ulicach… Myśli Pan, że sytuacja finansowa przełoży się w końcu na życie mieszkańców? Są takie gminy w Polsce, w których rzeczywiście trzeba było wprowadzać drastyczne programy naprawcze. W przypadku Krakowa mamy jednak komfortową sytuację, bo – jak dotąd – banki bardzo chętnie finansują dług. Polski sektor bankowy ma nadpłynność, co oznacza, że banki nie mają co robić z pieniędzmi, a miasto jest dla nich wygodnym adresatem, bo nie ma ryzyka bankructwa. Gdyby ktoś miał zapamiętać tylko jedną rzecz na temat budżetu Krakowa, co by to było? By nie patrzeć na sytuację finansową miasta przez pryzmat budżetu jednorocznego. Konkretnie: jest źle czy opozycja bije pianę? Zarówno opozycja, jak i siły popierające prezydenta wybierają fakty selektywnie – tak, jak im pasuje. Nie powiem, że sytuacja miasta jest zła, choć nie podoba mi się emisja obligacji na pokrycie wydatków bieżących. Zdaję sobie jednak sprawę, że miasto nie ma innego wyjścia, bo nie jest w stanie zrównoważyć budżetu standardowymi źródłami finansowania. *** dr Bartosz Banduła * dr Bartosz Banduła – analityk finansowy, wykładowca Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości w Krakowie oraz dyrektor finansowy w Offroad-Express

Więcej…

Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki”

Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki”

21 października 2025 | 07:43

– Do polityki powinny wejść nowe osoby, takie jak choćby Bartosz Gibała. Jestem mu bardzo wdzięczny za pomoc i mam nadzieję, że kiedyś spłacę dług, jaki wobec niego mam. Jest sympatycznym i konkretnym facetem. Można mieć pewność, że jak się człowiek z nim na coś umawia, to będzie to zrealizowane – mówi nam Łukasz Wantuch. W rozmowie z Łukaszem Mordarskim, były krakowski radny nie gryzie się w język.  – Krakowska polityka to obrzydliwość. Zaraz będziemy do siebie strzelać na ulicach – uważa Wantuch. Opowiada także o projekcie swojego życia, ocenia prezydenta Krakowa i jego ekipę oraz ujawnia, dlaczego Krakowem rządzi Platforma Obywatelska. – Referendum? Tylko wtedy, jeśli pijany Miszalski przejedzie na pasach zakonnicę w ciąży – twierdzi. *** Kanał Krakowski: Obraża Pana określenie „wariat”? Łukasz Wantuch: Różnica między wariatem a geniuszem polega na tym, że geniusz to jest wariat, któremu się udało. Rozumiem, że Pan ciągle jest jeszcze tylko wariatem? Nie uważam siebie za wariata. Niektórzy uważają. Takie jest życie. Gdyby jednak popatrzeć na moje osiągnięcia, to jest sporo rzeczy, które mi się udały. Choćby ostatnia, niekonwencjonalna akcja związana z butelkami 3,001 litra, po której Kaufland wycofał się ze sprzedaży wody w tych butelkach. Przypomnę, że Kraków, jako pierwsza gmina w Polsce, wprowadził rezolucję do Sejmu w sprawie kaucji za butelki plastikowe. To u nas stanął pierwszy butelkomat i to był mój pomysł. Wiele więc rzeczy, które niegdyś były uważane za wariackie, dziś są czymś normalnym. No to co sobie Pan myśli, jak ludzie określają Pana jako wariata? Finis coronat opus. Koniec wieńczy dzieło. Może geniuszy docenia się dopiero po śmierci? Chciałbym dożyć momentu, kiedy na polskie drogi wyjedzie ciężarówka napędzana wymyślonym przeze mnie konektorem hybrydowym. I tak, to jest mój kolejny niekonwencjonalny pomysł, ale jak się ktoś w niego wgłębi, to wcale nie powie, że jest wariacki. Jest to prosty, tani i odwracalny sposób, aby ciężarówka spalinowa mogła korzystać z napędu elektrycznego. Aby ten pomysł wszedł w życie, na autostradach trzeba wybudować trakcję elektryczną. Dokładnie taką, jaką znamy choćby z linii tramwajowych. Przecież to brzmi jak absurd! Mamy, jako Polska, 6 miliardów złotych dotacji na budowę sieci ładowarek elektrycznych do ciężarówek w ramach rozporządzenia AFIR UE, co jest kompletnym bezsensem. Te pieniądze będą zmarnowane. Moja idea polega na tym, by przeznaczyć je na inne rozwiązanie. Cele, czyli zmniejszenie zależności od ropy naftowej i zmniejszenie zanieczyszczenia środowiska, są zachowane. Ponadto mój pomysł jest o wiele tańszy i sensowniejszy. Łukasz Wantuch przy swoim konektorze hybrydowym. Konstrukcja stoi obecnie na parkingu przy stadionie Wisły / fot. Kanał Krakowski Tak szczerze: gdyby ktoś przyszedł do Pana i powiedział, że chce budować trakcję elektryczną na autostradzie, nie pomyślałby Pan, że jest wariatem? Niemcy zrobili taki odcinek koło Frankfurtu. Został on w tym roku wyłączony z użytku z bardzo prostego powodu – aby z tego skorzystać, należało kupić nową ciężarówkę, która kosztuje 250 tysięcy euro. Mój konektor jest 10 razy tańszy i działa z obecnymi samochodami, nie trzeba kupować nowych. Co więcej, nie jest przymocowany na stałe tylko do jednego TIR-a, a więc mogą z niego korzystać różne ciężarówki. Poza tym nie musimy elektryfikować od razu tysiąca kilometrów autostrad. Możemy robić to etapami, zacząć od stu kilometrów sieci trakcyjnej. Żadna partia nie chciała mnie na swojej liście. Pięknie to określił Jacek Majchrowski. Powiedział mi kiedyś, że jestem niekontrolowalny I tym Pan przekonał Bartosza Gibałę, by dał Panu 100 tysięcy złotych na ten projekt? Tak i jestem mu za to bardzo wdzięczny. Te pieniądze wystarczą na zrobienie prototypu, czyli do istniejącej już ramy możemy dodać silnik elektryczny, małą baterię i już możemy jechać.  Bartosz Gibała uwierzył w mój wynalazek i bardzo szybko ustaliliśmy zasady współpracy, bo ja się nie bawię w dyplomację. Zresztą, gdy byłem radnym, podczas dyskusji na temat inwestycji Bartosza Gibały przy ul. Lea, radni Platformy zaczęli robić harce i blokować inwestycje, argumentując, że Bartosz jest bratem Łukasza. Ja, jeszcze wtedy kompletnie nie znając Bartosza, wszedłem na mównicę i powiedziałem, że nazywam się Łukasz Wantuch i odpowiadam tylko i wyłącznie za siebie. Nie za to, co robi moja mama, moje dzieci, mój brat czy mój wujek. Więc nie oceniajmy kogoś przez pryzmat działalności jego brata czy ojca. Jestem bardzo wdzięczny Bartoszowi za pomoc i mam nadzieję, że kiedyś spłacę dług, jaki wobec niego mam. Poza tym jest sympatycznym i konkretnym facetem. Można mieć też pewność, że jak się człowiek z nim na coś umawia, to będzie to zrealizowane. Panuje taka obiegowa opinia, że jest bardziej sprawczy, bardziej zaradny i bardziej skuteczny niż jego brat, Łukasz. Łukasza znam wyłącznie z poziomu rady miasta. Nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich. Nie będę go oceniał ani się nad tym zastanawiał, bo nie ma to żadnego znaczenia. ZOBACZ TAKŻE: Ławka dialogu, czyli siedź i mów, że ci źle Bartosz Gibała to przyszły prezydent Krakowa? Jeżeli ktoś jest choć trochę w polityce, to zdaje sobie sprawę, jaka ta polityka jest brudna. Wejście z biznesu do polityki jest krokiem w tył, choć oczywiście są wyjątki od tej reguły, jak od każdej. Ale Bartosz już to zrobił. Wszedł do polityki poprzez fundację Zróbmy sobie Kraków. Fundacja działa od kilku lat. Teraz zrobiło się o niej głośniej ze względu na kampanię, którą prowadzi, co jest zupełnie normalne. Ale czy to oznacza wejście w politykę? Ja tak nie uważam. Twierdzę natomiast, że teraz dominują politycy BMW, czyli bierni, mierni, wierni. Jeżeli ktoś ma własne zdanie i nie głosuje tak, jak chce tego klub, to kończy tak, jak ja. Czyli żadna partia nie chciała mnie na swojej liście. Pięknie to określił Jacek Majchrowski. Powiedział mi kiedyś, że jestem niekontrolowalny. Bardzo mu podziękowałem za ten komplement. Jako jedyny radny w historii Przyjaznego Krakowa byłem zawieszony, ponieważ głosowałem inaczej niż chciała reszta klubu. Ale każdy wiedział, że głosuję tak, jak chcę. Zresztą to też był powód, dla którego żadna partia nie chciała mnie na listach wyborczych. Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe. To też powoduje, że nowe osoby, które wchodzą do polityki, są głęboko rozczarowane. W efekcie więc mamy polityków, jakich mamy. Przemawia przez Pana żal, że nikt Pana nie chciał na tych listach? Na początku żałowałem i było to bardzo nieprzyjemne. Tym bardziej, że w każdych kolejnych wyborach coraz więcej osób na mnie głosowało. Później jednak doszedłem do wniosku, że jest to sygnał, by przestać zajmować się polityką i skoncentrować się na tym, co zawsze było moim priorytetem – elektromobilności. Projekty tego typu robiłem od lat, zaczynając od elektrycznego roweru, a później samochodu. To były jednak „zabawki”. Teraz mam projekt, który może odnieść komercyjny sukces. A jeśli nie odniesie? Daję sobie pół roku, maksymalnie rok. Jeśli w tym czasie się nie uda w Polsce, to pakuję swój konektor do kontenera, następnie na statek i płynę z nim do Stanów Zjednoczonych. Później podpinam ten konektor do ciągnika siodłowego i jadę z Nowego Jorku do Kalifornii, licząc, że ktoś zainteresuje się tym pomysłem i założę tam startup. Myślę jednak, że uda mi się w Polsce, bo już kilkadziesiąt osób widziało ten konektor i nikt nie powiedział, że to nie ma sensu. Wręcz przeciwnie – spotkałem się z opiniami, że wreszcie jest to ciekawy projekt z elektromobilności. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. I, jak się okazało, wszyscy na tym stracili. No ale niestety ambicje dwóch osób pogrążyły wszystko Z czego Pan dziś żyje? Jestem na razie na etapie szukania swojej drogi. Wszystkie swoje oszczędności ładuję w ten konektor. Nadal Pan jeździ do Ukrainy? Tak i nadal będę to robił. Regularnie ładujemy vana i jeździmy z pomocą humanitarną. Jak się przyjeżdża na przykład do miasteczka przy granicy białoruskiej i wychodzi do nas 80-letnia, ślepa kobieta, która dotyka nas po twarzy, dziękując za rzeczy, które przywieźliśmy, to nie sposób się nie rozpłakać. Wszyscy ryczą jak dzieci. Nadal więc będę jeździł w takie miejsca. Nie ma Pan wrażenia, że te wyjazdy pogrążyły Pana politycznie? Bo ktoś mówił, że przewozimy broń?! Przecież to absurd. Zabieraliśmy ze sobą jedynie zużyte łuski i wystrzelone granatniki. Wszystko to publikowałem w social mediach i wystawiałem na aukcje, bo cena jednego zużytego granatnika sięgała 3 tysięcy złotych. Więc mówienie, że przemycamy broń w sytuacji, kiedy są to właśnie łuski, które sprzedawaliśmy na aukcjach i za to kupowaliśmy generatory prądu czy piły spalinowe, pokazuje, w jak głupim świecie żyjemy. Łukasz Wantuch / fot. archiwum prywatne Do kogo ma Pan największy żal? Żal to za duże słowo. Uważam, że wtedy – przed wyborami samorządowymi – wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. Nastąpiło takie sprzężenie. I, jak się okazało, wszyscy na tym stracili. No ale niestety ambicje dwóch osób pogrążyły wszystko. Andrzeja Kuliga i Rafała Komarewicza? Tak, bo każdy z nich widział się w roli prezydenta. Gdyby się między sobą dogadali i stworzylibyśmy wspólny komitet do Rady Miasta Krakowa, to teraz w tej radzie byłoby siedmiu radnych z klubu, nazwijmy to „kuligowo-komarewiczowego”. Platforma nie miałaby większości. Być może Rafał miałby też szansę wejść do II tury i powalczyć. A na pewno byłby silniejszym kandydatem, gdyby doszło do zjednoczenia. To jest obrzydliwość i przekroczenie wszelkich granic! Zmierzamy do tego, że będziemy do siebie strzelać na ulicy Jak Pan ocenia obecnego prezydenta? Na pewno jest inny niż Jacek Majchrowski. W jego ocenie zgadzam się z każdym słowem Piotra Kempfa, który ostatnio udzielił wam wywiadu. Uważam, że Miszalski za bardzo angażuje się w social media, bo pewne tematy trzeba po prostu odpuścić. Nie ma sensu odpisywać niektórym ludziom, wdawać się w dyskusje. Majchrowski w ogóle nie korzystał z social mediów, Miszalski ich nadużywa. Trzeba znaleźć złoty środek. ZOBACZ TAKŻE: "W Krakowie trwa polowanie na Miszalskiego" [WYWIAD] Na pewno nie zgadzam się też z prezydentem i całą Platformą co do budowy metra. Uważam, że trzeba z tego zrezygnować i rozwijać linie tramwajowe. Natomiast co do innych rzeczy – uważam, że miasto jest dobrze zarządzane przez Miszalskiego i jego ludzi. Których ma Pan na myśli? Choćby Łukasza Sęka, który jest najlepszym zastępcą prezydenta lub Daniela Wiśniowskiego, który dla Krakowa porzucił bankowość i stanowisko dyrektora banku. Tomasz Daros był z kolei architektem zwycięstwa PO w radzie miasta i też jest wsparciem na tym polu. Wszyscy oni są kompetentni i bardzo wysoko oceniam ich pracę. Jednak od polityków opozycji słyszymy, że miasto jest w finansowej ruinie. To słyszymy zawsze. Byłem radnym przez osiem lat i nie pamiętam ani jednego roku, w którym ktoś by powiedział, że sytuacja finansowa miasta jest dobra. Czyli takie bicie piany? Zdecydowanie tak. Teraz akurat wyłącznie pod referendum, którego jestem przeciwnikiem. Referendum to narzędzie ostatecznej zagłady, broń, która powinna być używana w momencie, kiedy prezydent dopuszcza się jakiegoś karygodnego czynu. Tymczasem dziś referendum jest postrzegane jako dodatkowe wybory. To jest niszczenie demokracji. Jeżeli więc nie dojdzie do sytuacji, w której pijany Miszalski przejedzie na pasach zakonnicę w ciąży, to referendum jest niepotrzebne. Zakładam jednak, że i bez tego w Krakowie się jednak odbędzie, bo wszystko ku temu zmierza. Przykro mi, że referendum stało się narzędziem politycznym. Napisał Pan na Facebooku, że polityka w naszym mieście stała się obrzydliwa. Z roku na rok jest coraz gorzej. Ja często dyskutowałem z radnymi czy to Platformy czy PiS-u, czy nawet z mojego klubu, ale później zawsze mogliśmy sobie spojrzeć w oczy i iść na obiad. Dziś polityka przemieniła się już w osobistą walkę. W momencie, kiedy ktoś cię fotografuje, gdy wchodzisz do mieszkania, sprawdza, gdzie i z kim śpisz, gdzie mieszkają twoje dzieci, to jest obrzydliwość i przekroczenie wszelkich granic! Co by się musiało zmienić, byśmy zawrócili z tej drogi? Do polityki powinny wejść nowe osoby, takie jak choćby Bartosz Gibała do Senatu czy Andrzej Guła z Polskiego Alarmu Smogowego do Sejmiku Małopolskiego, którego już kiedyś do tego namawiałem. Potrzebujemy takich ludzi. Bez tego nie widzę odwrotu. Te obrzydliwości będą coraz większe. Dokąd zmierzamy? Być może do tego, że będziemy do siebie strzelać na ulicy.

Więcej…

"W Krakowie trwa polowanie na Miszalskiego" [WYWIAD]

"W Krakowie trwa polowanie na Miszalskiego" [WYWIAD]

15 października 2025 | 08:07

— Prezydenci dużych miast stali się „zwierzyną łowną”. Trwa polowanie, wytykanie błędów, pokazywanie długu miasta, podkreślanie powiązań i opowiadanie o kolesiostwie. A wszystko po to, by doprowadzić do referendum. To nadrzędny i chyba jedyny cel opozycji — mówi nam Piotr Kempf*, szef krakowskich struktur Polskiego Stronnictwa Ludowego. — We mnie na pewno nie ma takich ambicji, jakie ma Gibała, czyli by mieć swój portret w Pałacu Wielopolskich. Moim celem nie jest destrukcja i ślepe krytykowanie wszystkiego i wszystkich, ale współpraca z wieloma środowiskami — dodaje w rozmowie z Łukaszem Mordarskim. Mówi także o relacjach z prezydentem, teoriach o „kolesiostwie” i błędach, które sam kiedyś popełniał. *** Kanał Krakowski: Po co Panu zdjęcie z Aleksandrem Miszalskim? Piotr Kempf: Wspólne zdjęcia polityków nie są niczym dziwnym ani nienormalnym. Jestem wiceszefem wojewódzkiego PSL, szefem krakowskich struktur tej partii. Prezydent Miszalski jest szefem małopolskiej PO. Normalne zatem jest, że politycy się spotykają i mają wspólne zdjęcia. Ponoć dzięki temu zdjęciu dostał Pan pracę. Jest to jakaś dziwna teoria, w którą uwierzyła pewna grupa osób. Ta sama, która twierdzi, że wszystko jest ustawione i wszędzie szuka spisków. Te same osoby uważają także, że politycy się do niczego nie nadają. Z jakiegoś powodu polityk jest na szczycie listy zawodów z najmniejszym zaufaniem społecznym. To właśnie przez taką narrację, która jest w tej chwili prowadzona m.in. w Krakowie. A przecież normalne jest, że są ludzie, którzy są politykami, ale są też aktywni zawodowo, gdzieś pracują. Podobnie zresztą jak aktywiści — przecież oni także nie żyją z „bycia aktywistą”, tylko z normalnej pracy zawodowej. Czy jeśli jakiś aktywista spotka się z Miszalskim, to od razu oznacza, że dostał dzięki niemu pracę? Piotr Kempf Nie jesteście więc kolesiami z Miszalskim? Znamy się z prezydentem dość długo, ale na pewno naszą relację trudno określić jako kolesiostwo. Raczej jest to rodzaj partnerstwa w polityce i we współpracy na rzecz miasta. Śmieszy mnie, jeśli ludzie wierzą w to, że moja znajomość z Miszalskim wpłynęła na to, gdzie pracuję. Szefem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krakowie zostałem jeszcze, gdy prezydentem miasta był Jacek Majchrowski. Poza tym, jaki wpływ ma prezydent miasta na Lasy Państwowe?! To, co teraz się dzieje w przestrzeni medialnej, to skoordynowana akcja obecnej opozycji w mieście: PiS-u, Łukasza Gibały i Konfederacji. Wzmogła się ona po tym, jak w Zabrzu odwołano w referendum ówczesną prezydent. Wtedy usłyszałem stwierdzenie, że prezydenci dużych miast staną się w najbliższych dwóch latach „zwierzyną łowną”. I to się potwierdza. Trwa polowanie, wytykanie błędów, pokazywanie długu miasta, podkreślanie powiązań i opowiadanie o kolesiostwie – a wszystko po to, by doprowadzić do referendum. To nadrzędny i chyba jedyny cel opozycji. ZOBACZ TAKŻE: Kto płaci za nagonkę? Kocurek mówi o inwigilacji. Padają nazwiska [WYWIAD] Oczywiście, jest to przykryte płaszczykiem dobra miasta, ale tak naprawdę to cyniczne realizowanie polityki opozycji i pseudodziennikarzy chodzących na pasku polityków. Z jednej strony mamy więc akcję związaną z kolesiostwem, z drugiej – konferencje prasowe o zadłużeniu miasta. Wszystko po to, by wykreować obraz prezydenta, który nie radzi sobie z pełnieniem swojej funkcji. Bo może sobie nie radzi? Ten wykreowany obraz daleko odbiega od rzeczywistości. Myślę, że Miszalski uczy się prezydentury. Jestem przyzwyczajony do stylu Majchrowskiego – eleganckiego prezydenta, który wypowiada się tylko wtedy, gdy naprawdę musi. Miszalski sam wychodzi na front. Ta nauka nie trwa zbyt długo? A jaki ma pan punkt odniesienia? Przecież prawie nikt z nas nie pamięta dobrze początków prezydentury Jacka Majchrowskiego, bo to było ponad 23 lata temu. Ja pracowałem z Majchrowskim blisko 10 lat, ale zaczynałem, gdy jego pozycja była już ugruntowana. Pewne procesy muszą trwać — nic się nie dzieje z dnia na dzień. Jak Pan porówna te dwie prezydentury? Nie zrobię tego, bo to zupełnie dwa różne sposoby sprawowania władzy. Z jednej strony mówimy o spokojnym, zrównoważonym starszym panu, profesorze. Z drugiej – o prezydencie, który prowadzi bardzo otwartą politykę, jest obecny w mediach społecznościowych… I, zamiast w garniturze i krawacie, chodzi w koszuli z podwiniętymi rękawami. Być może musimy się do tego przyzwyczaić. Ja jestem przyzwyczajony do stylu Majchrowskiego – eleganckiego prezydenta, który wypowiada się tylko wtedy, gdy naprawdę musi zabrać głos. W pozostałych przypadkach miał od tego ludzi. Prezydent Miszalski sam wychodzi na front, czym daje powody, by go krytykować. Proszę zauważyć, że krytyka obecnego prezydenta zbudowana jest głównie na jego aktywnościach, czyli na zasadzie, że akcja wywołuje reakcję. Gdyby Miszalski nie był tak aktywny w internecie, opozycja także nie miałaby tyle materiału, by go krytykować. ZOBACZ TAKŻE: Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD] Mam nadzieję, że kiedyś będziemy żyć w mieście, w którym kampania wyborcza będzie prowadzona w kampanii wyborczej, a nie permanentnie. Oceniajmy prezydenturę po czterech latach, a nie od jej początku. Z podziwem, ale i niedowierzaniem patrzę na osoby, które stawiają się na miejscu Miszalskiego i mówią: „ja zrobiłbym to lepiej”. A skąd one to wiedzą? Prezydent wziął odpowiedzialność za Kraków na pięć lat i rozliczmy go z tego pod koniec kadencji. Czy ta otwartość Miszalskiego w internecie nie przypomina trochę Pańskiej aktywności z początków Zarządu Zieleni Miejskiej, gdy jako dyrektor tej jednostki „naparzał” się Pan w social mediach z pseudoaktywistami? Historia pokazała, że nie przyniosło to dobrego efektu. Bardzo przypomina! I tak, zdecydowanie jest to metoda, która nic nie wnosi. Miszalski przechodzi pewną drogę, którą chyba każdy musi przejść na początku swojej pracy na kierowniczym stanowisku. Jemu się wydaje, że jak będzie robił wszystko najlepiej, jak potrafi, i będzie to komunikował, to to się obroni. Ale zawsze jest grupa osób, która żyje tylko po to, by krytykować, nakręca się tą krytyką i krytykuje dla samej krytyki. Trochę jak w filmie „Kler” – nie chodzi o to, by coś wybudować, ale by „zbierać na budowę”. Niestety, prezydent Miszalski wpadł w tę pułapkę „początkującego” i oby jak najszybciej zrozumiał, że to nic nie wnosi. Ludzie będą oceniać jego dokonania jako prezydenta. A to, co robi w tej chwili pewna grupa w małej bańce, długofalowo nie ma żadnego znaczenia. Pozbawia tylko energii, podcina skrzydła, a obrywają także rodzina i znajomi. Nic więcej. ZOBACZ TAKŻE: Współtwórca Rynku Krowoderskiego współpracował z bandytami [WYWIAD] Dziś nie dyskutowałby Pan z pseudoaktywistami? Zdecydowanie nie, bo szkoda czasu, nerwów i energii. Zresztą, gdy nakręcili o mnie ostatni filmik, że dostałem pracę w ramach rzekomego kolesiostwa, także nie odpowiedziałem. Ucieszyłem się natomiast z tego, że ludzie podający się za dziennikarzy zaczęli pokazywać działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego, bo o to w Krakowie trudno. Tymczasem oni robią dobrą reklamę naszemu ugrupowaniu. Cieszę się, że zwracają uwagę, że nasze struktury wcale nie są takie słabe, jak niektórzy myślą. Zresztą coraz więcej młodych ludzi interesuje się PSL-em, przychodzi na nasze spotkania. Oni nie chcą być w PSL-u, by dostać pracę, ale by działać w polityce, zmieniać rzeczywistość. Czy ja swoją pracę w Lasach Państwowych zawdzięczam polityce? Przecież całe życie zawodowe jestem związany z lasami, mam doktorat z leśnictwa, kierowałem Zarządem Zieleni Miejskiej… I nie widzę nic nadzwyczajnego w tym, że przy okazji jestem w PSL. Dla mnie to zupełnie normalne, że są ludzie, którzy działają w partiach. Idźmy dalej. W ZZM miałem dwóch zastępców. Dziś jeden z nich kieruje tą jednostką po mnie, a drugi został szefem Zarządu Dróg Miasta Krakowa. Czy to są ludzie polityczni, związani z Miszalskim lub Platformą? W żadnym wypadku. Oni pracowali przez 10 lat ze mną, przeprowadzili inwestycje łącznie za co najmniej miliard złotych. I robili to na tyle dobrze, że zarówno kontrole NIK, jak i CBA nie ujawniły żadnych nieprawidłowości. To pokazuje, że są fachowcami i zajmują odpowiednie stanowiska. A czy mają zdjęcia z Miszalskim? Pewnie mają, choćby z otwarć tych inwestycji, które zrealizowali. Piotr Kempf Jakie ma Pan polityczne plany? Na razie koncentruję się na pracy w Lasach Państwowych. A stricte politycznie chciałbym nadal rozwijać struktury PSL-u w mieście. Chciałbym, by działało u nas jak najwięcej wartościowych osób – zarówno na szczeblu dzielnicowym, jak i miejskim. W ostatnich wyborach straciliśmy mandat w radzie miasta [do tej pory PSL miał Annę Prokop-Staszecką – dop. aut.] i na pewno chcemy go odzyskać. Chcemy kreować politykę lokalną, lobbować za rozwiązaniami dobrymi dla mieszkańców, przekonywać rządzących do naszych pomysłów. Wojewoda małopolski Krzysztof Klęczar także jest przecież członkiem PSL-u i jemu również leżą na sercu sprawy Krakowa. Chcemy więc współpracować z władzami Krakowa w zakresie wielu rozwiązań, choćby tych związanych ze Strefą Czystego Transportu. Uważamy, jako PSL, że powinna ona obowiązywać dla wszystkich wyłącznie na obszarze drugiej obwodnicy miasta. Nadal ma Pan ambicje, by startować na prezydenta Krakowa? Kiedyś rozmawiałem o polityce z prezesem Andrzejem Kosiniakiem-Kamyszem, który powiedział mi, że gdyby ktoś w 1988 roku powiedział mu, że będzie ministrem zdrowia w rządzie opozycyjnym Tadeusza Mazowieckiego, to odpowiedziałby, że bardziej prawdopodobne jest to, że poleci w kosmos. Na pewno więc mówienie o tym, co wydarzy się za cztery lata, to wróżenie z fusów. Dlatego pytam wyłącznie o chęci, a nie o realny scenariusz. Na teraz nie mam takich chęci. Kraków musi przejść pewien proces po prezydenturze Majchrowskiego i to jest niezwykle trudne zadanie. Uważam, że w naszym wspólnym interesie – PiS-u, Gibały, Konfederacji, PSL-u i innych – jest to, by Miszalski podołał temu zadaniu i poradził sobie z tą prezydenturą. My na pewno nie będziemy ślepo krytykować jego działań. Nie będziemy się też koncentrować na tym, kto ma ambicje, by być prezydentem. We mnie na pewno nie ma takich ambicji, jakie ma Gibała, czyli by mieć swój portret w Pałacu Wielopolskich. Jak patrzę na jego działania, to widzę, że tylko to jest jego celem. Moim celem nie jest destrukcja i ślepe krytykowanie wszystkiego i wszystkich, ale współpraca z wieloma środowiskami. Czyli typowy PSL: nie ważne, kto wygra, bo wy i tak będziecie rządzić. Rozumiem, że to żart, ale odpowiem serio. Po pierwsze, nie rządziliśmy przez osiem lat z PiS-em. Po drugie, my podchodzimy pragmatycznie, rzeczowo i potrafimy rozmawiać ze wszystkimi opcjami politycznymi. Wiem. Ale pan to mówi drwiąco, a ja dam przykłady. Jako dyrektor ZZM realizowałem inwestycje, które wychodziły z obozu PiS-u, jak choćby tężnię w Nowej Hucie. Realizowałem też inwestycje, które wychodziły z obozu PO, jak choćby niedawno otwarty park przy Łokietka. Osobiście mam bardziej konserwatywne podejście do pewnych spraw, ale nie przeszkadza mi to merytorycznie rozmawiać z lewicową posłanką Darią Gosek-Popiołek czy radną Aleksandrą Owcą z partii Razem. My, politycy, jesteśmy także – a może przede wszystkim – ludźmi. Pewnie to porównanie zaboli wiele osób, ale podobnie jest z aktywistami. Oni też normalnie funkcjonują w społeczeństwie, żyją, pracują, mieszkają, a swój wolny czas poświęcają na aktywności prospołeczne. Nie ma w tym nic złego i nienormalnego. Tak samo jest z politykami. Próba odczłowieczania czy dehumanizowania polityków przez niektóre środowiska, mówienie, że jesteśmy jakimiś maszynami do wykonywania czyichś poleceń, to gruba przesada. ZOBACZ TAKŻE: Przescrollowane. Owca nie razem, Gibała bez baru, a "białe ludziki" jak zwykle... * Piotr Kempf – dyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krakowie, były dyrektor Zarządu Zieleni Miejskiej w Krakowie, wiceprzewodniczący Polskiego Stronnictwa Ludowego w Małopolsce i szef krakowskich struktur tej partii. 

Więcej…

Współtwórca Rynku Krowoderskiego współpracował z bandytami [WYWIAD]

Współtwórca Rynku Krowoderskiego współpracował z bandytami [WYWIAD]

08 października 2025 | 10:54

– Mateusz J. nie ukrywał, że działał na zlecenie innych osób z przeszłością kryminalną. Sąd pierwszej instancji ustalił także, że J. w ramach swojej działalności współpracował także z pseudokibicami Wisły, a to się kojarzy jednoznacznie – mówi nam sędzia Tomasz Szymański, rzecznik prasowy ds. karnych Sądu Apelacyjnego w Krakowie. Nasz rozmówca był także członkiem składu orzekającego w sprawie Mateusz Jaśki, obecnie radnego dzielnicy Krowodrza. Jaśko został prawomocnie skazany m.in. za szantażowanie dziennikarza TVN. Najpierw obecny radny proponował łapówkę (zaczął od kwoty 100 tys. zł, a skończył na milionie zł.), a później - gdy redaktor Michał Fuja odmówił jej przyjęcia w zamian za odstąpienie od tematu nad którym pracował - zaczął mu grozić. W efekcie dziennikarz wraz z rodziną musiał się ukrywać. Sąd pierwszej instancji wymierzył Jaśce karę 20 tys. zł. grzywny, ale Sąd Apelacyjny skazał radnego dzielnicowego na cztery miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i 10 tys. złotych grzywny. Łukasz Mordarski rozmawiał z rzecznikiem Sądu Apelacyjnego w Krakowie, a także członkiem składu orzekającego w tej sprawie. *** Kanał Krakowski: Dlaczego Sąd Apelacyjny zaostrzył wyrok Sądu Okręgowego? SSA Tomasz Szymański: Bo uznał, że sposób wymiaru kary przez sąd pierwszej instancji był wadliwy. I był on wadliwy z dwóch powodów. Ale chciałbym to wyjaśnić po kolei. Sąd pierwszej instancji do wymiaru kary Mateuszowi J. zastosował przepis, który przewiduje szczególny, nadzwyczajny sposób jej ukształtowania. W przeciwnym wypadku sąd powinien orzec wyłącznie karę pozbawienia wolności od 1 miesiąca do 3 lat. Sankcje alternatywne nie wchodzą tutaj w grę.  Żeby natomiast orzec karę grzywny, tak jak się to stało, sąd pierwszej instancji skorzystał z przepisu, który mówi, że w szczególnie uzasadnionych przypadkach można wymierzyć łagodniejszą rodzajowo karę, jeśli sąd uznaje ją za wystarczającą. Na uzasadnienie zastosowania tego przepisu sąd wskazał dwie okoliczności. Po pierwsze, że Mateusz J. jest zaangażowany społecznie. Po drugie, że działania Mateusza J. nie wywołały skutków w postaci odstąpienia od publikacji. I my, jako Sąd Apelacyjny, z tymi dwoma argumentami się nie zgodziliśmy. Dlaczego? Po pierwsze uznaliśmy, że jeśli Mateusz J. jest tak zaangażowany społecznie, a zdecydował się podjąć działania przeciwko dziennikarzowi, który właśnie w interesie społecznym chciał nagłośnić sprawę dotyczącą giełdy kryptowalut, no to jest tu pewna niespójność. Nie możemy więc działalności społecznej oskarżonego, a teraz już skazanego, traktować jako okoliczność łagodzącą. A po drugie uznaliśmy, że przestępstwo, które popełnił, jest przestępstwem formalnym, a więc – mówiąc językiem potocznym – nie ma znaczenia, czy jego skutkiem było w tym przypadku odstąpienie od publikacji czy nie. Na ile zatem groźby Mateusza Jaśki, na przykład „połamania nóg” dziennikarzowi były realne? Sąd musiał je uznać za realne i tu ani sąd pierwszej instancji ani Sąd Apelacyjny nie miał wątpliwości. A na dowód tego, że były realne sąd wykazał szereg okoliczności. Na przykład takie, że pan J. był konsekwentny w swoim działaniu jeśli chodzi o propozycje przekupstwa i gróźb dziennikarza. Proszę też zwrócić uwagę, jaki był kontekst sytuacji. Dziennikarz chciał opisać działania giełdy kryptowalut, w tym pana Sylwestra S, który… nagle zaginął. Do ogłoszenia wyroku nie było zresztą wiadomo, co się z nim dzieje. Przepadł. Dodatkowo Mateusz J. nie ukrywał, że działał na zlecenie innych osób z przeszłością kryminalną. Sąd pierwszej instancji ustalił także, że J. w ramach swojej działalności współpracował także z pseudokibicami Wisły, a to się kojarzy jednoznacznie, zważywszy także na wiedzę orzeczniczą sądu.  Poza tym w grę wchodziły też duże pieniądze, bo skończyło się na propozycji miliona złotych za „odpuszczenie” tematu. Mateusz J. mówił też, że są w stanie wszystko zrobić, żeby publikacja się nie ukazała. Trudno więc, biorąc pod uwagę te wszystkie okoliczności, by poszkodowany dziennikarz się nie przestraszył i nie uznał gróźb jako realne. Skoro osoba, która stara się o funkcję publiczną, nie może być karana, to skazanie za przestępstwo powinno powodować, że ta osoba takiej funkcji nie powinna piastować. Po ogłoszeniu wyroku media pisały, że „wyrok musiał zostać zaostrzony z uwagi na między innymi społeczną szkodliwość czynu skazanego”. Ta społeczna szkodliwość czynu, co wynika z uzasadnienia wyroku, była średnia. Natomiast ja bym zwrócił uwagę na coś innego. Mianowicie na to, że sam ustawodawca uznał, że tego typu czyny, właśnie mające wpływać na czwartą władzę, są istotnie społecznie szkodliwe, skoro zdecydował się na ich odrębną penalizację, a więc nadał mu niejako wyższą rangę. A jakie przesłanki przesądziły o tym, że sąd nie zdecydował się na orzeczenie wobec Jaśki dodatkowych sankcji w postaci pozbawienia praw publicznych?  To sprawa czysto formalna. Tę sankcję można orzec tylko za określone przestępstwa, a przestępstwo popełnione przez J. do tego katalogu nie należało. Ponadto, aby orzec pozbawienie praw publicznych, trzeba skazać sprawcę za przestępstwo popełnione z motywacji zasługującej na szczególne potępienie na ponad 3 lata pozbawiania wolności. Więc już nie ma co rozważać, czy w opisie czynu i tego orzecznictwa powinno się znaleźć to sformułowanie, że ta motywacja zasługiwała na szczególne potępienie, bo i tak nie został spełniony ten drugi warunek. Ostatecznie pan J. został skazany na cztery miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i 10 tys. złotych grzywny. No a tak po ludzku nie razi Pana to, że Jaśko nadal jest radnym dzielnicowym, bierze udział w życiu społecznym, kształtuje politykę miasta? Musi się pan zwrócić do biura wyborczego, jakie tam są regulacje. Natomiast mnie się wydaje, że przy skazaniu za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego, a takim jest przez przestępstwo z artykuł 43 prawa prasowego, mandat radnego powinien zostać wygaszony. Nie mam jednak pewności i taką decyzję podejmuje biuro wyborcze. Poseł Dominik Jaśkowiec, autor książki „Dzielnice Krakowa i ich rola znaczenia w ustroju samorządowym miasta”, stwierdził w rozmowie Lovekraków.pl, że wygaszenie mandatu mogłoby nastąpić jedynie w sytuacji, gdyby sąd pozbawił skazanego praw publicznych.  Nie jestem fachowcem w tej dziedzinie. Ale skoro osoba, która stara się o taką funkcję publiczną, nie może być karana, to skazanie za przestępstwo powinno powodować, że ta osoba takiej funkcji nie powinna piastować. Mogą być różne interpretacje w tym zakresie? Pewnie mogą, co znamy już z przeszłości. Biorąc pod uwagę aktualną sytuację dotyczącą wykładni prawa, to, że ktoś zaproponuje inną interpretację przepisu, mnie nie zdziwi. Natomiast ja nie chciałbym zajmować jednoznacznego stanowiska, bo nie jestem fachowcem w prawie wyborczym.  A jak Pan uważa, jako zwykły obywatel? Uchylę się od odpowiedzi, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że byłem w składzie orzekającym w sprawie pana J. Moja odpowiedź mogłaby zostać źle odebrana lub źle zinterpretowana. *** Kim jest Mateusz Jaśko? Prawomocnie skazany radny dzielnicy Krowodrza. Związany z Rynkiem Krowoderskim. Ogłosił, że wystartuje w ostatnich wyborach na prezydenta Krakowa, ale wycofał się na dwa miesiące przed wyborami. Opisywany wyżej wyrok nie jest jednym w życiu Jaśki, chociaż poprzednie uległ zatarciu. Sprawę opisywała Wirtualna Polska. Oto fragmenty tekstu Szymona Jadczaka i Pawła Figurskiego: CO TY SU... SOBIE MYŚLISZ? TO JEST MOJA DZIELNICA! Jak wynika z sądowych akt, wiosną 2011 roku młody Mateusz Jaśko (miał wtedy niespełna 23 lata) zaczepia grupę osób na ul. Kazimierza Wielkiego w Krakowie. Na słowach się nie kończy. Ciosy Jaśki na swoim ciele poczuły trzy osoby, w tym jedna kobieta. "Podszedł do nas chłopak. Jakub poprosił, by się od nas odczepił, mężczyzna uderzył go w twarz. Nie wiem, ile razy go uderzył. Wiem natomiast, że Kuba przewrócił się po tym uderzeniu" - zeznała Aleksandra, poszkodowana kobieta. "Do tego mężczyzny podeszła Sabina i zaczęła go szarpać, żeby zostawił Kubę. Mężczyzna, gdy Sabina do niego podeszła, chwycił i położył ją na ziemi. Ja wówczas podbiegłam mówiąc >co ty robisz, dlaczego bijesz kobietę<. Wydawało mi się, że uderzył Sabinę w twarz. Mężczyzna nie reagował jednak na moje słowa. Próbowałam go od Sabiny odciągnąć, on mnie jednak uderzył w twarz z pięści w lewy policzek" - opowiadała.  Zeznania Sabiny: "Mężczyzna, który uderzył Jakuba, podszedł do mnie, zaczął mnie szarpać za ubranie, wzywał: >Co ty su... sobie myślisz, to jest moja dzielnica, nie będziesz mi tu szmato podskakiwać<". I dalej: "Jak Kuba został uderzony, to myśmy z Olą stanęły pomiędzy oskarżonym a naszymi kolegami, bo myślałyśmy, że oskarżony kobiety nie uderzy". Mateusz Jaśko zeznał policji, że grupa głośno się zachowywała i w pewnym momencie między nim a dwoma mężczyznami doszło do szarpaniny. Przypomina sobie, że uderzył w twarz jednego mężczyznę, a być może w ferworze także drugiego. Mówił, że był pod wpływem emocji i adrenaliny. Jaśko zatrzymany w godzinach nocnych miał przy sobie nóż. Twierdzi, że kupił go tego samego dnia. Na ryby. Ostatecznie przyszły kandydat na prezydenta Krakowa został skazany za uderzenie Jakuba, Konrada i Aleksandry, na łączną karę 6 miesięcy ograniczenia wolności i prace społeczne. Jaśko przepracował 178 godzin jako pomocnik ślusarza w szpitalu im. Narutowicza w Krakowie. Pół roku po wyroku do krakowskiego sądu wpłynęło pismo od jednego z poszkodowanych, któremu Jaśko zniszczył okulary, że ten unika zapłaty zasądzonej kwoty w ramach naprawienia szkody. POBILI DO NIEPRZYTOMNOŚCI. I PRÓBOWALI SIĘ DOGADAĆ Do najbrutalniejszego i najbardziej opłakanego w skutkach dla jego ofiar zdarzenia z udziałem Mateusza Jaśki doszło w Krakowie 21 lipca 2012 r. o godz. 1 w nocy. Trzech mężczyzn, w tym jeden z gitarą w ręku, spotkało na swojej drodze grupę 7-10 osób, w której był m.in. Mateusz Jaśko. Niedoszły kandydat na prezydenta Krakowa i dwóch jego kumpli zaatakowali mijająca ich trójkę przechodniów. Dwóch z zaatakowanych upadło na ziemię, jeden stracił przytomność. A napastnicy mieli ich kopać i szarpać. Po przyjeździe policji najciężej poturbowany mężczyzna trafił do szpitala. Okazało się, że w wyniku pobicia doznał złamania kości udowej i musi mieć wstawioną endoprotezę. Jaśko i inni napastnicy zostali zatrzymani w okolicy bójki przez policjantów. Jak czytamy w aktach, niedoszły kandydat na prezydenta miał liczne rozcięcia na palcach dłoni mogące świadczyć o udziale w pobiciu. Jeden z pobitych bez wątpliwości rozpoznał w Jaśce napastnika, bo ten w trakcie bójki się na niego przewrócił. Mateusz Jaśko był pod wpływem alkoholu w trakcie zdarzenia. Świadomi odpowiedzialności karnej napastnicy próbowali załagodzić sprawę. Mężczyźni wybrali się do domu nauczycielki jednego z nich, która miała na nazwisko taka samo jak jeden z pobitych. Chcieli przeprosić jej męża za pobicie, ale okazało się, że pomylili osoby.Sąd nie miał wątpliwości co do winy Mateusza Jaśki, skazał go na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata, 800 zł grzywny i 5 tys. zadośćuczynienia dla najciężej pobitego mężczyzny.  ZŁAMANY NOS, CZYLI RECYDYWA MATEUSZA JAŚKI Jeszcze nie zapadł wyrok w poprzedniej sprawie, a Mateusz Jaśko już miał kolejne problemy z prawem. W marcu 2014 r. mężczyzna znów jest w rękach policji. "Na ul. Starowiślnej zauważyłem zakrwawionego mężczyznę. Po wylegitymowaniu okazał się nim pan Mateusz Jaśko" - relacjonuje w notatce krakowski policjant. Niespełna 26-letni Jaśko nie był jednak ofiarą. Po chwili do policjantów podszedł cały zakrwawiony mężczyzna, który oznajmił, że przed chwilą Jaśko uderzył go głową w twarz. Był początek marca 2014 roku, godzina trzecia w nocy. Dwudziestoparoletni Krystian i Beata czekali na taksówkę pod krakowskim klubem Shine. W tym samym lokalu bawił się Jaśko. Do oczekującej na samochód pary w pewnym momencie podszedł Jaśko. Po krótkiej wymianie zdań uderzył Krystiana głową w nos. Ofiara doznała złamania kości nosa z przemieszczeniem. Jaśko początkowo nie przyznawał się do winy, przekonywał, że to on się bronił. Wyjaśniał, że tej nocy bawił się ze znajomymi, wypił 5-6 piw. Wychodząc, jeden z mężczyzn miał obrazić jego znajomą. Po chwili – według Jaśki - doszło między nimi do szarpaniny. W trakcie przesłuchania pytany, czy uderzył głową w twarz poszkodowanego, odpowiedział: "Jest to możliwe, ale nie pamiętam".W końcu jednak Jaśko przyznał się do winy, wyraził żal oraz poprosił o karę pięciu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata. I taką karę ostatecznie wymierzył mu sąd. Prokurator, wnosząc o ukaranie Jaśki z art. 157 kodeksu karnego dotyczącego naruszenia nietykalności cielesnej, zauważył, że mężczyzna był już wcześniej karany za to samo przestępstwo. Cały tekst przeczytacie tutaj: Kryptowaluty, groźby wobec dziennikarza i próba korupcji. Niedoszły prezydent Krakowa skazany  

Więcej…

Kto płaci za nagonkę? Kocurek mówi o inwigilacji. Padają nazwiska [WYWIAD]

Kto płaci za nagonkę? Kocurek mówi o inwigilacji. Padają nazwiska [WYWIAD]

02 października 2025 | 07:52

– Wszystkie te działania mają na celu to, by to Gibała był u władzy. Krakowianie jednak trzy razy nie dali się nabrać na pana Gibałę, nie nabiorą się i czwarty – mówi nam radny Bartłomiej Kocurek, który w ostatnich dniach stał się bohaterem "afery" związanej z próbą pozbawienia go mandatu radnego. Wojciech Jakubowski twierdzi bowiem, że Kocurek mieszka poza Krakowem, co jest podstawą do wygaszenia mandatu. Jako dowód przedstawia raport detektywistyczny. Radny jest innego zdania. Sprawą zajęła się komisja rady miasta. Kocurek wygłosił oświadczenie i wyszedł. Wcześniej zdążył jeszcze powiedzieć, że to cyrk, a w sali siedzą klauni. *** Kanał Krakowski: Zna Pan określenie: nie pierdo*ić się w tańcu? Bartłomiej Kocurek: Słyszałem. Ostatnio zyskał Pan miano radnego, do którego to określenie pasuje. I dobrze mi z tym. Choć nie wszystkim się podoba moja bezpośredniość. Przypomniał mi się artykuł w krakowskim portalu, który ma miłość (z angielskiego) w nazwie. Na przykład im się to bardzo nie podoba, że krytykuję niekompetencję opozycji. No ale być może nie każdemu jest to na rękę, że postępuję tak, jak pan redaktor powiedział na początku. Jestem jednak w takim wieku i mam już takie doświadczenie, że chyba mogę mówić prosto z mostu. Życzyłbym sobie, by wszyscy byli szczerzy. Tymczasem wiele osób próbuje ściemniać. Na przykład? Nawet niektórzy radni i niektórzy urzędnicy. Nie wspominając już o przebierańcach, którzy kręcą się po urzędzie miasta i udają, że jest jakaś epidemia. To jaką największą ściemę Pan usłyszał pod swoim adresem? Było tego dużo, ale największe to chyba taka, że jeden pan, podający się za dziennikarza, próbuje usilnie nam wmówić, że nie powinienem być radnym Krakowa, ale jednej z podkrakowskich gmin. Tymczasem jest już nawet opinia prawna w tej sprawie, że nie mógłbym być radnym innej gminy, bo moje centrum życiowe i moje prawa wyborcze, zarówno bierne, jak i czynne, są w Krakowie. Mimo to wspomniany pan bije pianę. Na szczęście, niewiele osób to w ogóle interesuje. Bartłomiej Kocurek Ale jakby na to nie patrzeć stał się Pan bohaterem jednej z największych afer lokalnej polityki. Ta afera, jak pan to nazwał, jest tylko w politycznej „bańce”. Natomiast ja nie łamię prawa, nie grożą mi żadne sankcje. A jeśli ktoś robi aferę z tego, że przykładam głowę do poduszki niekoniecznie tylko w jednym miejscu, to nie potrafię tego zrozumieć. Jeśli ktoś wysyła za mną jakichś podejrzanych ludzi, którzy robią mi zdjęcia, to nie wiem, czemu ma to służyć… Cel jest jeden: pozbawienie – i to za wszelką cenę i wszelkimi sposobami – prezydentury Aleksandra Miszalskiego. W żadnym momencie się Pan nie zorientował, że ktoś Pana śledzi? Gdybym się zorientował to – jak pan to ujął na początku – nie miałbym żadnych oporów, by wyjaśnić tym ludziom, co o tym myślę. Natomiast mnie nigdy nie przyszło do głowy, że ktokolwiek będzie śledził mnie i osoby z mojego otoczenia. Co więcej, nie jestem przekonany, że ci ludzie nie robią tego nadal. Ogląda się Pan za siebie? Ja się niczego nie obawiam. Zastanawiam się tylko, jak na przykład wychodzę na piwo, czy ktoś nie robi mi zdjęć i nie nakręci afery, że radny pije alkohol. Poza tym chyba nikt nie lubi być podglądanym, szczególnie w prywatnych sytuacjach. To jest obrzydliwe. Kogo interesuje, gdzie przebywam czy z kim i dokąd chodzę. Każdy ma prawo do prywatności. Czyli według Pana ta walka polityczna poszła za daleko? Oczywiście, że tak. Wynika to z tego, że pewien pan za wszelką cenę chce pozbawić mnie mandatu, a nie ma ku temu żadnych merytorycznych przesłanek i nie może tego zrobić w demokratyczny sposób. Nie może mnie złapać, że robię jakieś wały, kradnę, wydaję publiczne pieniądze czy dopuszczam się innych czynów zabronionych, zatem próbuje się chwytać innych, wątpliwych prawnie i moralnie metod, by mnie zdyskredytować. Zresztą mam wrażenie, że dzieje się tak w stosunku do całej koalicji rządzącej. Opozycja nie ma merytorycznych powodów, by uderzać w obóz rządzący, więc próbuje kreować jakieś tematy zastępcze. Po co? Cel jest jeden: pozbawienie – i to za wszelką cenę i wszelkimi sposobami – prezydentury Aleksandra Miszalskiego. Nie wymienia Pan nazwiska osoby, która wynajęła i „wysłała” za Panem detektywów, zatem ja to robię: chodzi o Wojciecha Jakubowskiego, radnego dzielnicy I Stare Miasto. Czym mu Pan zalazł za skórę? To jest znakomite pytanie, bo ja nie miałem z tym panem żadnych „przelotów”. Kilka razy zetknąłem się z nim na jakichś imprezach w dzielnicy, gdy kierowałem miejską instytucją. Później miałem z nim jedną dyskusję podczas sesji rady miasta. Nie przypominam sobie żadnego zdarzenia, w którym zrobiłbym mu coś złego, żebym go jakkolwiek obraził. Dziwna jest ta jego obsesja na moim punkcie. Może ma Pan innych wrogów, a on jest tylko narzędziem? Jak wspomniałem, tu nie chodzi tylko o mnie, ale o cały obóz rządzący, a ja do niego poniekąd należę, bo jestem radnym koalicji. Głównym celem jest oczywiście prezydent Miszalski. Nie czuję się w obowiązku odpowiadania i tłumaczenia się ludziom skazanym prawomocnym wyrokiem sądu. Rozpocząłem tę rozmowę wulgarnym stwierdzeniem, ale pasuje ono do wielu Pańskich wypowiedzi. Ostatnio podczas komisji, która się zebrała w Pańskiej sprawie, powiedział Pan: „bierzemy udział w przedstawieniu cyrkowym: są klauni, są różne postacie, które wzbudzają co najmniej politowanie”. Mocne słowa, jak na spotkanie otwarte dla mieszkańców. Cała ta wypowiedź tyczyła się grupy ludzi, którzy nie robią nic innego, tylko hejtują obóz władzy: a więc dwóch panów ubranych w jakieś dziwne białe kombinezony [Tomasza Borejzy i Grzegorza Krzywaka – dop. autor] i pana skazanego prawomocnym wyrokiem m.in. za groźby karalne, który akurat wtedy odgrywał rolę mieszkańca [Mateusza Jaśki – dop. autor]. A, i był też pan, któremu płaci pan Jan Hoffman [przewodniczący I Dzielnicy – dop. autor], który jest naczelnym jego portalu i który robił zdjęcia i filmował. Poza nimi i radnymi nie dostrzegłem na sali żadnych innych mieszkańców. Widać, opozycja ma problem z poparciem i zaangażowaniem w swoje hejterskie akcje zwykłych krakowian, skoro rolę mieszkańca musi grać skazany mężczyzna, pan J. Nie chciał Pan odpowiadać na pytania Jaśki. Nie czuję się w obowiązku odpowiadania i tłumaczenia się ludziom skazanym prawomocnym wyrokiem sądu. Obawia się go Pan? Nie. Z tego, co wiem, ma „zawiasy”, więc pewnie nie zdecyduje się na jakieś wyskoki, bo mógłby trafić do więzienia. CZYTAJ TAKŻE: Kulisy krakowskiej Lewicy. "Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman" [WYWIAD] Kto, według Pana, stoi za tą grupą, która – użyję młodzieżowego słowa – chce Pana „dojechać”? Myślę, że nie ma jednej osoby, która pociąga za sznurki. Ale jest wielu, którzy robią to w jednym celu, a jest nim to, by Łukasz Gibała został prezydentem Krakowa. Nie mam oczywiście żadnego dowodu, że Gibała to finansuje, ale zastanawiam się i pytam, skąd nagle taka wielka miłość Hoffmana do Gibały? Skąd nagle Hoffman krytykuje wszystko, co zrobi prezydent Krakowa? Skąd Hoffman ma pieniądze, by finansować założony przez siebie portal krytykujący władzę? Skąd ma pieniądze, by wydawać gazetę, w której skupia się wyłącznie na krytyce prezydenta? Jest wziętym prawnikiem. No tak, pożartować zawsze można. Natomiast, przeszło dwa lata temu, gdy był jeszcze w naszym obozie politycznym, także był wziętym prawnikiem i jakoś nie zauważyłem, by szastał groszem. Co więcej, powiem delikatnie, był człowiekiem wyjątkowo oszczędnym. A teraz nagle stara się być magnatem medialnym? Może tym przepływom finansowym powinien przyjrzeć się np. urząd skarbowy. Wszystkie te działania mają na celu to, by za niespełna cztery lata to Gibała był u władzy. Oczywiście, opozycja chciałaby, żeby nastąpiło to wcześniej, ale nie wierzę, że uda się przeprowadzić referendum w sprawie odwołania prezydenta, bo nie widzę ku temu żadnych powodów. Krakowianie trzy razy nie dali się nabrać na pana Gibałę, nie nabiorą się i czwarty. CZYTAJ TAKŻE: Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD]

Więcej…

Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD]

Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD]

30 września 2025 | 09:11

70% krakowian przeciwko referendum odwoławczemu prezydenta, więcej dobrych, niż złych ocen pracy Miszalskiego i wzrost poparcia dla Koalicji Obywatelskiej w Radzie Miasta – tak w skrócie wyglądają wyniki zeszłotygodniowych sondaży podsumowujących nastroje w krakowskiej polityce. Ogólnopolska Grupa Badawcza (OGB) – sondażownia, która najtrafniej przewidziała wyniki wyborów prezydenckich i parlamentarnych w Polsce, na zlecenie portalu LoveKrakow.pl przeprowadziła we wrześniu sondaż dotyczący krakowskiego samorządu. Gdyby wybory samorządowe odbyły się we wrześniu w pierwszej turze wyraźnie wygrałby Aleksander Miszalski, z kolei w drugiej niewielką, w granicach błędu statystycznego przewagę, uzyskałby Łukasz Gibała. Koalicja Obywatelska deklasuje inne ugrupowania w walce o Radę Miasta. Jednoczesnie krakowianie wyraźnie odrzucają pomysł referendum odwoławczego prezydenta. O skomentowanie wyników dla Kanału Krakowskiego poprosiliśmy Adriana Gaja* - eksperta marketingu politycznego, specjalizującego się w polityce samorządowej.   Artur Bakker-Kos: Gdyby ktoś dzisiaj przeczytał naszą rozmowę sprzed miesiąca, mógłby podejrzewać, że znał pan już wtedy wyniki sondaży dla portalu LoveKrakow.pl ws. referendum i popularności prezydenta. Adrian Gaj: (śmiech) zwłaszcza, że zostały przeprowadzone 3 tygodnie po wywiadzie. To już prędzej można podejrzewać zdolności profetyczne. Ale tak zupełnie serio, przecież nie ma tam żadnego zaskoczenia, jeśli tylko na chłodno spojrzy się na krakowską scenę polityczną. Dla wielu deklarowana w sondażu OGB popularność prezydenta Miszalskiego oraz niechęć do referendum była zaskoczeniem. Koalicja Obywatelska ciągle prowadzi w większości sondaży ogólnopolskich. W Krakowie Rafał Trzaskowski zdobył ponad 62% głosów w II turze, po dramatycznie słabej kampanii ogólnopolskiej. Nie minęło półtora roku od zdobycia samodzielnej większości przez Platformę w radzie miasta z ponad 40% wynikiem. Sondaż OGB daje im teraz nawet 45%. Nie będę powtarzał argumentów z naszej wcześniejszej rozmowy, ale w Krakowie nie wydarzyło się nic takiego, co wywołałoby emocję referendalną, więc te wyniki, dla wszystkich, którzy żyją poza twitterową bańką, nie mogą być zaskoczeniem. Zobacz: Fala z Zabrza dotrze do Krakowa? Ekspert: tworzą infrastrukturę [WYWIAD] Nic pana nie zdziwiło w wynikach sondaży? Moim zdaniem trochę niedoszacowany jest kandydat PiS na prezydenta. Nie ma możliwości, by w takim mieście jak Kraków kandydat największej partii opozycyjnej, i to po zwycięstwie prezydenta Nawrockiego, nie znalazł się finalnie na podium. Myślę, że część „pisowskich” głosów w sondażu OGB trafiła na konto radnego Gibały, bo ma rozpoznawalne nazwisko, które od lat buduje. W wyborach część wyborców jednak pójdzie za szyldem, na tym polega polaryzacja polskiej sceny politycznej. Gibała ostatnio mocno skręcił w prawo w swoim przekazie. To raczej chęć zwrócenia się do elektoratu antyestablishmentowego, który akurat w Polsce na ogół kojarzony jest z prawicą. Choć nie zawsze tak było – przecież swego czasu trzecią partia w Polsce było lewicowo-liberalne ugrupowanie Palikota. Zresztą Łukasz Gibała był wtedy jedną z twarzy tego ruchu. Dziś bez wątpienia elektorat antyestablishmentowy ma rys mocno, czasem nawet skrajnie, prawicowy, i to nie jest tylko polska specyfika. Z punktu widzenia marketingu politycznego – tam można „łowić”, stąd ten zwrot w prawo. Czyli nie powinniśmy się spodziewać Gibały 10 kwietnia pod Krzyżem Katyńskim? O to trzeba pytać pana radnego, ale byłbym szczerze zdziwiony. W poprzedniej rozmowie podkreślałem – radny Gibała jest mocno zdeterminowany i ma bardzo dobrych doradców, oni wiedzą, że trzeba „łowić” szeroko i przy okazji nikogo nie zrazić, co jest niezwykle trudne. Bo trzeba starać się pogodzić światopogląd, jednak większości krakowian najbliższy, czyli dość liberalny, czy nawet liberalno-lewicowy, ze specyficznym krakowskim konserwatyzmem, a do tego być antyestablismentowym. To prawdziwa polityczna i marketingowa alchemia! I jak, pana zdaniem, mu te polityczne miksturki wychodzą? Jeśli popatrzymy na sondaż OGB i założymy, że celem radnego Łukasza Gibały  jest doprowadzenie do referendum, potem odwołanie prezydenta Miszalskiego i zastąpienie go na najważniejszym fotelu w mieście, to widać, że na razie niezbyt to wychodzi, bo sondaż nie daje szans ani na doprowadzenie do referendum ani na odwołanie prezydenta. Ale też trzeba pamiętać, że jeszcze nie minęło nawet półtora roku od wyborów samorządowych, tu naprawdę nie było się o co przewrócić politycznie, a i opozycja dopiero niedawno zaczęła budować na nowo swoją infrastrukturę informacyjną. Zobacz: Żart, który pachnie prokuraturą. A Borejza w sandałach szczuje i poucza A propos tych wszystkich progibałowych pseudomediów, w Krakowie raczej powszechne jest odczucie, że dodatkowe kilka procent przeciwko referendum to zasługa „białych ludzików” i ich kompromitującego happeningu w urzędzie miasta, gdzie wpadli zamaskowani i psikali czymś z obklejonej butelki. Dwa dni po zestrzeleniu rosyjskich dronów nad Polską i niespełna tydzień po głośnym mordzie politycznym w USA. Wspomniałem wcześniej Janusza Palikota. Z czym pan go kojarzy? Ostatnio to chyba ze wspomnieniami z więzienia, bo wydaje je w krakowskim wydawnictwie. A tak to oczywiście ze szwindlem, piwem no i wymachiwaniem wibratorem oraz pistoletem na konferencji prasowej. I to jest ten obrazek, który już na zawsze przykleił się do Palikota. A chodziło mu wtedy o zwrócenie uwagi na naprawdę ważną sprawę – gwałty dokonywane na komendzie na osobach zatrzymanych. Nikt tego nie pamięta, wszyscy za to pamiętają wibrator. To jest ryzyko happeningu – czasem „kradnie” całe przesłanie, staje się memem. W mojej ocenie to jest lustrzana sytuacja. Czyli zgodzi się pan, ze „białe ludziki” przegrzały z hejtem? To niech ocenią mieszkańcy. Z PR-owego punktu widzenia powiem tak: jeśli przesłanie happeningu musisz tłumaczyć w czterech filmikach, to chyba coś poszło nie do końca tak jak powinno. To kontekst, nie intencje, jest w przekazie ważniejszy. Zobacz: Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD] Na naszych łamach PiS zapowiadał, że zbiórka podpisów pod referendum ruszy na przełomie roku, i że strategia będzie jedna: „byle nie Miszalski”. Tego typu założenie może mieć  sens, jeśli spojrzymy na ostatnie wyniki wyborów prezydenckich. Tylko trzeba pamiętać, ze samorządy to nie ogólnopolska polityka, i że nawet Karol Nawrocki wygrał minimalnie. To były całkowicie inne emocje. Wyobraża Pan sobie wspólne zbieranie podpisów przez radną Owcę, szefową partii Razem ręka w rękę z posłem Berkowiczem? Co musiałby zrobić prezydent, żeby połączyć przeciwko sobie nie tyle polityków, co wyborców tych partii? Czyli nadal nie ma „momentum”? Uważam, że nie tylko go nie było, ale i prawdopodobieństwo szybkiego referendum spadło po sondażach dla LoveKrakow.pl, a jeszcze bardziej po prezentacji studium metra. Co nie oznacza, że ktoś nie wpadnie na pomysł zbierania podpisów za dwa tygodnie czy na początku przyszłego roku. Każdy może zawiązać komitet referendalny w dowolnej chwili. Ale na teraz – opierając się na własnym doświadczeniu pracy dla samorządów oraz wynikach sondaży OGB – uważam, że to nie miałoby się prawa udać w najbliższych miesiącach. Wygłosił Pan odważną tezę. Metro pomoże Miszalskiemu? W redakcji uważamy, że nasze pokolenie nie dożyje otwarcia pierwszej linii. W końcu pojawiła się konkretna „big idea” z którą prezydent będzie utożsamiany i którą może ludziom opowiedzieć. Są konkretne terminy, przebieg – nawet opozycja z grubsza chwaliła przygotowanie założeń dwóch linii. Pytanie jak długo ta jedna „big idea” wystarczy i czy nie zostanie rozwodniona w przekazie oraz czy prezydent Miszalski pokaże sprawczość. A to będą na bieżąco oceniali mieszkańcy Krakowa. *Adrian Gaj – ekspert marketingu politycznego, od lat zajmuje się PR i komunikacją w samorządach, doradza wizerunkowo osobom publicznym. Pomaga wygrywać wybory na każdym szczeblu samorządu, odpowiadał również za działania komunikacyjne w zwycięskim referendum odwoławczym w jednym z małopolskich miast.

Więcej…

Kulisy krakowskiej Lewicy. "Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman" [WYWIAD]

Kulisy krakowskiej Lewicy. "Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman" [WYWIAD]

24 września 2025 | 07:46

– Pamiętają historię, gdy niegdyś mieliśmy już w Krakowie „dar Pomorza” w postaci Joanny Senyszyn, a teraz mamy drugi w postaci Marii Klaman na stanowisku wiceprezydenta – mówi nam Ryszard Śmiałek, szef małopolskiej Lewicy i wicewojewoda małopolski. W rozmowie z Kanałem Krakowskim mówi o swoim konflikcie z PO oraz odsłania kulisy krakowskiej Lewicy. *** Kanał Krakowski: Obraził się Pan na Aleksandra Miszalskiego i Platformę Obywatelską po tym, jak to Maria Klaman została wiceprezydentką Krakowa. Pan forsował inną kandydaturę. Żałuje Pan tamtej kłótni? Ryszard Śmiałek: Tamta kłótnia, jak pan to nazwał, miała zbyt duży wydźwięk medialny. Rzeczywiście, odbyły się wtedy niezbyt przyjemne konferencje prasowe, ale szybko załagodziliśmy ten drobny konflikt. Zerwał Pan jednak koalicję w radzie miasta. Na krótko. Jeśli prezydent będzie realizował dobrą dla miasta politykę, to może liczyć na pełne wsparcie miejskich radnych Lewicy, a jest ich obecnie czterech. Ja także wspieram Aleksandra Miszalskiego. Znamy się bardzo długo, jesteśmy przyjaciółmi. Natomiast tamte nieprzyjemne wydarzenia zostały sprokurowane przez byłego już dziś posła i byłego ministra Macieja Gdulę, który był wtedy współprzewodniczącym Lewicy, i to on wybrał Marię Klaman na zastępczynię prezydenta Krakowa. Ja optowałem za inną kandydaturą, na którą Miszalski się nie zdecydował. Zostałem więc postawiony w bardzo trudnej sytuacji, choćby przed lokalnymi strukturami partii, które były oburzone nominacją Klaman. Ludzie byli sfrustrowani. Pamiętają bowiem historię, gdy niegdyś mieliśmy już w Krakowie „dar Pomorza” w postaci Joanny Senyszyn, a teraz mamy drugi w postaci wspomnianej Klaman. Pan wskazywał na wiceprezydenta Krakowa… siebie. Była taka rozmowa z prezydentem. Moja kandydatura była też lansowana przez władze krajowe Lewicy. Jednak w pewnym momencie powiedziałem Miszalskiemu, że się wycofuję i zaproponowałem innych kandydatów, a – mówiąc precyzyjnie – kandydatki. Byłem już wtedy wicewojewodą, dopiero co wdrożyłem się w swoje obowiązki i uznałem, że powinienem zostać tu, przy Basztowej. Dotarło do mnie, że nie powinienem opuszczać tego stanowiska po zaledwie kilku miesiącach. I dziś naprawdę woli Pan urzędować tutaj niż na Placu Wszystkich Świętych? Tak. Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman. Mówienie, że jest z Lewicy, jest kłamstwem. Niemniej wtedy, razem z Włodzimierzem Czarzastym, mieliście pretensje o Klaman. Mieliśmy. Wskazał ją Gdula, którego dziś już nie ma w partii. Jego kariera jako ministra także szybko dobiegła końca. Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman, skoro nie miała żadnych związków z Lewicą. Ona była po prostu związana z prezydentem Sopotu, Jackiem Karnowskim. To wszystko. Mówienie, że jest z Lewicy, jest kłamstwem. Ponoć jej związki z Lewicą rozpoczęły się w pociągu z Sopotu do Krakowa. No, mogło tak być. Proszę też pamiętać, że do tej pory nie została przyjęta do Lewicy, mimo złożonego akcesu. Nie jest członkiem naszej partii. Ryszard Śmiałek podczas przemówienia / fot. FB wicewojewody To zostawmy barwy partyjne z boku. Jak, po ponad roku, ocenia Pan Marię Klaman na stanowisku wiceprezydenta miasta? Trudno mi się wypowiadać merytorycznie, bo nie mamy zbyt wielu punktów stycznych do bezpośredniej współpracy. Nasze zakresy obowiązków są zupełnie inne. Wiem, że ona zajmuje się głównie polityką senioralną, mieszkalnictwem socjalnym i edukacją. Oczywiście rozmawiam na te tematy z różnymi środowiskami czy radnymi z różnych obozów i dochodzą do mnie głosy, że w sprawach mieszkalnictwa radzi sobie jako tako. W sprawach senioralnych jest już znacznie gorzej – ta współpraca wygląda po prostu bardzo słabo. W sprawach edukacji dostała mocne wsparcie od nowych władz wydziału edukacji, ale – słyszę od dyrektorów różnych placówek – mają do niej wiele zastrzeżeń, a czasem nawet i pretensji. Pan byłby lepszym wiceprezydentem? Ja na pewno nie zajmowałbym się tym zakresem, co Klaman. To wymaga specyficznej wiedzy, sporego doświadczenia. Zarówno ona, jak i ja, go nie mamy akurat w tych kwestiach. Nie podjąłbym się tego, co ona. CZYTAJ TAKŻE: Szef krakowskiej PO nie gryzie się w język! "Ogarnia mnie obrzydzenie" [WYWIAD] To jakie ma Pan ambicje polityczne? Hmm… Siedzi Pan sobie w fotelu wicewojewody, ale zakładam, że to nie jest szczyt marzeń. Wie Pan… marzenia mam takie, by służyć Polsce i jej obywatelom. By kraj się rozwijał, by ludziom żyło się lepiej. By nie musieli czekać w długich kolejkach do lekarzy, by mieli gdzie mieszkać, by były programy rządowe wspierające zarówno seniorów, jak i młodych ludzi, by zniwelować problemy związane z demografią… Mógłbym realizować cele, będąc w parlamencie, jako poseł. Ucieka Pan od odpowiedzi na moje pytanie. Gdzie się Pan widzi za dwa, trzy lata? Polityka jest nieprzewidywalna. Jeśli zostanę tutaj, gdzie jestem, będę szczęśliwy. Naprawdę to jest szczyt Pana ambicji?! Nie, ale jestem realistą. Poza tym dobrze się realizuję w administracji rządowej. Niemniej, gdyby wrócić do tego, co mówiłem przed chwilą, mógłbym realizować te cele, będąc w parlamencie, jako poseł. A chciałby Pan zostać przewodniczącym ogólnopolskiej Lewicy? Pytam, bo niedługo wybory? (śmiech) Na razie się powstrzymam, bo mamy całą masę znakomitych kandydatów. Na razie naliczyłem czterech: Krzysztof Gawkowski, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Marcin Kulasek i Tomasz Trela. Wszyscy są moimi przyjaciółmi, więc nie powiem panu, który jest najlepszy. Na razie nie wiadomo nawet, czy wystartują, bo zgłosili swoje kandydatury jeszcze nieoficjalnie. Oczekuję, że przyjadą i spotkają się z lokalnymi strukturami partii, przedstawią swoją wizję rozwoju… CZYTAJ TAKŻE: Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD] Nie dziwi Pana, że swojej gotowości nie zgłosił Włodzimierz Czarzasty? No właśnie, dlatego też nie chcę rozmawiać o osobach, które jeszcze nie są oficjalnie kandydatami. Rozumiem, że Czarzastego będzie Pan namawiał do startu? Z Włodkiem się znam wiele lat, przeszliśmy wspólnie przez bardzo trudne okresy Lewicy – także gdy ta była poza parlamentem – i jest moim serdecznym przyjacielem. Jest też znakomitym przewodniczącym, ale jego start jest powiązany z tym, czy zostanie marszałkiem Sejmu. Zobaczymy, jak się to wszystko potoczy. Pewnie trzeba poczekać do listopada. Największym problemem jest wyjście poza wielkie miasta. Jak obecnie wyglądają struktury krakowskiej Lewicy? 26 października odbędzie się zjazd organizacyjny Lewicy w Krakowie i wtedy wybierzemy nowe władze. W tej chwili trwa kampania sprawozdawczo-wyborcza i odbywają się wybory na tych najniższych szczeblach, czyli przewodniczących kół. Natomiast w samym Krakowie mamy ponad 300 aktywnych członków. Oni wybiorą delegatów, którzy następnie wybiorą lokalne władze partii i przewodniczącego. W tym roku odchodzimy od współprzewodniczących, bo – jak pokazała choćby historia i wydarzenia, o które pan pytał na początku wywiadu – ta formuła się nie sprawdziła. Czyli będzie jeden przewodniczący? Tak. Wiem, że na świecie są organizacje, w których występuje podział władzy, ale w Polsce jeszcze do tego nie dorośliśmy. Uważam, że nigdy nie powinno się zdarzyć, by taki Gdula podjął decyzję, nie konsultując jej ze mną czy innymi członkami partii, tylko poszedł do Miszalskiego i przedstawił mu swojego kandydata jako kandydata partii. Dlatego wracamy do jednego przewodniczącego, by nie było takich sytuacji. Jeden przewodniczący będzie miał autonomię w podejmowaniu decyzji i będzie rozwijał partię według swojego pomysłu. CZYTAJ TAKŻE: Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta” A jaki Pan ma pomysł na Lewicę w Małopolsce? Największym problemem jest wyjście poza wielkie miasta. W takim Krakowie, Warszawie, Łodzi czy Poznaniu dostajemy po kilkanaście procent głosów. Ale gdybyśmy wyjechali już 30 kilometrów poza Kraków, to to poparcie jest znikome. Tak więc największym wyzwaniem jest dotarcie do wyborców na wsiach i w małych miasteczkach.

Więcej…

24-latka o swojej pracy: "Całe miejsce jest przesycone erotyką" [WYWIAD]

24-latka o swojej pracy: "Całe miejsce jest przesycone erotyką" [WYWIAD]

19 września 2025 | 08:15

– Całe miejsce jest przesycone erotyką. Wszystko: światła, muzyka, stroje, mają sugerować jedno - dzisiaj zaliczysz. Każdy, kto tam wchodzi, doskonale wie po co – mówi nam Agata. – Jeden klient, któremu skończył się czas na prywatnym tańcu, nie chciał zapłacić za przedłużenie. W złości obsikał wszystkie ściany w pokoju. Dziewczyny musiały to sprzątać... Agata jest 24-letnią studentką, która skuszona ofertami pracy w jednym z krakowskich strip klubów, spróbowała swoich sił jako kelnerka. Podjęła tę pracę, by utrzymać się w drogim Krakowie. Zgrabna, o niewinnej twarzy i słodkim głosie, musiała wyróżniać się wśród personelu swoim wyglądem. Piękna, delikatna dziewczyna, która z pozoru zupełnie nie pasuje do świata nocnych lokali. Jednak to, co zobaczyła za kulisami, zmieniło jej spojrzenie na mężczyzn i związki. W wywiadzie z Kanałem Krakowskim opowiada o zdradach żonatych klientów, próbach przekupstwa i mrocznej stronie branży. *** Kanał Krakowski: Alkohol, narkotyki czy seks – które z tych trzech słów najmocniej oddaje atmosferę strip clubu? Agata: Seks, zdecydowanie. Całe miejsce jest przesycone erotyką. To oczywiste, że ludzie przychodzą tam właśnie dla tego. Dlaczego właśnie seks? Bo cała aura tego miejsca do niego nawiązuje. Wszystko: światła, muzyka, stroje, mają sugerować jedno – dzisiaj zaliczysz. Każdy, kto tam wchodzi, doskonale wie po co. Jakiego typu mężczyźni przychodzą najczęściej? Najwięcej jest żonatych. Bardzo często przychodzą w grupach, żartują, że oni „tylko patrzą”. Słyszałam setki razy: „kocham żonę, mam córkę, ja niczego nie potrzebuję”. A potem, dosłownie po pięciu minutach, taki facet już siedział w prywatnym pokoju z tancerką. A w prywatnych pokojach, pomimo to że, oficjalnie, granice są wyznaczone, można pozwolić sobie na o wiele więcej. Nie mówię o seksie, ale obmacywanie tancerki po ciele jest zdecydowanie dozwolone. Czy potrafisz po zachowaniu rozpoznać, kto przyszedł się bawić, a kto z desperacji? To widać od razu. Ci dla zabawy siedzą na głównej sali, zamówią drinka, pogadają, pośmieją się i wychodzą. Ich naprawdę trudno namówić na prywatny pokój i taniec, który kosztuje czasem niebotyczne pieniądze. A klienci z desperacji? Oni zamawiają alkohol od razu, i to w dużych ilościach. I po dwudziestu, trzydziestu minutach już lądują w pokoju z tancerką. fot. Pixabay A co z napiwkami dla Ciebie? Czy są po prostu formą wdzięczności, czy raczej próbą kupienia czegoś więcej niż obsługa? Oczywiście, że próbą kupienia. Niejeden klient dawał mi pieniądze i od razu pytał, czy nie świadczę usług seksualnych. Gdy odmawiałam, zaczynały się negocjacje: najpierw 500 zł, potem kilka tysięcy. Najwyższa kwota, jaką mi zaproponowano, to 20 tysięcy. I gdy mówię że klienci pytali o „świadczenie usług seksualnych”, to w rzeczywistości nie były to kulturalne pytania. Raczej w stylu: „Masz ekstra dupcię, chodźmy gdzieś, to pokażesz, jak nią popracujesz” Jak reagowałaś? Odmawiałam. Granice trzeba stawiać od razu. Ale niektóre dziewczyny po pracy wychodziły z klientami. Zdarzało się, że też kelnerki decydowały się na takie układy. Miałaś moment, że sama rozważałaś przyjęcie którejś z takich propozycji? Nie. To nigdy nie było zgodne z moimi wartościami. Wiedziałam, w to nie wejdę, bo to droga w jedną stronę: do zostania zwykłą prostytutką. Jak więc podchodziłaś do tej pracy: emocjonalnie czy kalkulacyjnie? Zimna kalkulacja. Zero sentymentów. Wszyscy wiedzą, czym jest to miejsce i po co tam przychodzą. Ja przychodziłam zarobić moją pensję, aby utrzymać się w Krakowie. Czy cokolwiek cię w tym kręciło? Poczucie władzy nad facetem, świadomość, że płaci za twoją uwagę? Nie, wręcz przeciwnie. Bardziej mnie to odrzucało i wzbudzało odruch wymiotny. Po takiej pracy zaczynasz patrzeć na facetów inaczej. Widzisz, że ogromna część z nich zdradza, i to szybko, bez wahania. To zmienia spojrzenie na relacje. Czy ta praca sprawiła, że patrzysz na seks bardziej cynicznie? Tak. Zdecydowanie. A czy nauczyła cię, że każdy ma swoją cenę? To zależy od wartości danej osoby. Większość dziewczyn – tak, miała swoją cenę. Ale były też takie, których nie dało się kupić. Pamiętam klienta, który proponował 25 tysięcy za mocne praktyki BDSM. Dziewczyna odmówiła. Ale większość w końcu się łamała. Słyszałaś pytanie: „Kiedy sama wyjdziesz na rurę?” Oczywiście, zdarzyło mi się usłyszeć takie pytania. Odpowiadałam, że to nie należy do moich obowiązków i nie będzie. Nie planowałam być tancerką. To sprzeczne z moimi poglądami. Jak reagowałaś na pożądliwe spojrzenia klientów? Obrzydzało mnie to. Czułam się jak mięso. Ile razy w nocy ktoś poklepał Cię po tyłku, albo próbował obmacywać, traktując to jako normę w takim miejscu? Średnio 4-5 razy podczas 10-godzinnej zmiany. Obrzydliwe Najgorsza noc w pracy? Duża grupa Hiszpanów, około piętnastu. Wzięli najtańsze pakiety na prywatne pokoje. W ciągu dziesięciu minut pięć tancerek zgłosiło, że próbują wymusić seks mimo odmów. Ochrona musiała interweniować. A inne sytuacje, które zapadły Ci w pamięć? Jeden klient, któremu skończył się czas na prywatnym tańcu, nie chciał zapłacić za przedłużenie. W złości obsikał wszystkie ściany w pokoju. Dziewczyny musiały to sprzątać. Wychodząc, rzucił jeszcze: „każdy ma znać swoje miejsce”.  Wydaje mi się, że niektórzy  faceci w takich miejscach, lubią czuć się władcami i czują satysfakcję z poniżania dziewczyn. Czy kelnerki są zachęcane, by pić z klientami? To zależy od klubu. W niektórych obowiązuje zakaz alkoholu. Ale w innych jest wręcz przeciwnie. Kelnerka, która pije z klientami, sprzedaje więcej. Widziałam dziewczyny, które kończyły zmianę kompletnie pijane i wychodziły z klientami dorabiać w łóżku. fot. Pixabay A narkotyki? Bardzo powszechne. Po każdym wejściu do toalety nie dało się nie zauważyć naćpanych ludzi: pracowników i klientów. Właściciele przymykali oko, ale w jakiś sposób zawsze wiedzieli o potencjalnej kontroli Policji. Zawsze 20 minut przed kontrolą lokal był „czysty”. Czy klienci próbowali cię odurzyć alkoholem lub narkotykami? Tak. Zamawiali drinki, niby dla mnie, i mówili: „napijmy się razem”. Ale ja nie piłam w pracy w ogóle, więc nic z tego. Za to widziałam, jak dziewczyny wychodzą “na papierosa” z klientami, a potem ich oczy wyglądają jak pięciozłotówki. Jakie narkotyki są najpopularniejsze wśród dziewczyn? Amfetamina, bo jest stosunkowo tania i pomaga przetrwać 5-6 nocnych zmian w tygodniu. A najbardziej perwersyjna prośba klienta? Jeden chciał, żeby oprócz dziewczyn, sprowadzić mu też chłopaków do pokoju. Inny, żeby tancerka poszła dużo dalej, niż regulamin pozwala. Zdarzyło się też, że pijana tancerka sama zaczęła rozbierać klienta i proponować mu seks. Ochrona musiała reagować. Przejdźmy do krakowskiej specyfiki. Dużo mówi się o praktykach „czyszczenia kont” Słyszałaś o dosypywaniu środków odurzających klientom do drinków, żeby wydawali więcej? Przed rozpoczęciem pracy w klubie, słyszałam bardzo dużo takich plotek, ale w praktyce, z mojej obserwacji, jest inaczej. Po pierwszym zamówieniu klient dostaje welcome shoty, oczywiście z najtańszą wódką lub wiśniówką, a potem kelnerki donoszą mu kolejne. Połączenie takiej mieszanki z piwem, sprawia, że delikwent jest bardzo szybko upity do nieprzytomności, w jednym momencie urywa mu się film, więc o wiele łatwiej wyciągnąć pieniądze. Dosypywanie u ciebie nie miało miejsca? Nie, to się nie po prostu nie opłaca. Czyli na większość facetów wystarczy zwykły alkohol? Mówiąc wprost: trochę wódki i zapominają o całym świecie? Nie tylko alkohol gra tu rolę, ale i zachowanie dziewczyn. Są przeszkolone, by dopytywać każdego o kluczowe rzeczy i działać według schematu szefostwa. Pytasz o prywatne szczegóły z życia, o to jak mu się układa w domu. Facet myśli, że naprawdę chcesz go poznać i jesteś nim zainteresowana. A potem wyciągnięcie z każdego kasy, jest już bardzo proste. Najwięcej pieniędzy, jakie klient zostawił w jedną noc? Około 40 tysięcy. Był pijany jak trup, następnego dnia musiał być w niezłym szoku. Czy ta praca sprawiła, że zaczęłaś gardzić mężczyznami? Trochę tak. Widzisz, jak prości są w obsłudze, jak płytcy. Manipulowanie nimi to tylko kwestia wyuczonego schematu. A jakie były najgorsze momenty? Przymilanie się pijanemu oblechowi czy udawanie, że nie widzisz jak dziewczyny czyszczą mu konto? Gorsze było patrzenie, jak ktoś totalnie pijany jest dalej ciągnięty za portfel. Raz widziałam, jak pijany student został przeszukany przez tancerkę, która wyciągała mu telefon, by sprawdzić konto, czy coś jeszcze mu nie zostało. Udawanie, że tego nie widzę, było trudne. Czy praca w klubie to pierwszy krok do prostytucji? Tak. Dziewczyny przychodzą z nastawieniem: „nigdy tego nie zrobię, mam granice, to tylko taniec”. Ale kiedy widzą, że koleżanka w jedną noc zarobiła kilkanaście tysięcy, zmieniają zdanie. To bardzo szybkie i łatwe pieniądze. Jak ta praca wpłynęła na twoje życie? Pozytywne były tylko zarobki. Dziewczyny z doświadczeniem zarabiają w miesiąc tyle, ile inni przez pół roku. Negatywne, to zdecydowanie utrata zaufania do facetów, a moje podejście do związków stało się o wiele bardziej cyniczne. Bardzo ciężko będzie mi zaufać jakiemukolwiek mężczyźnie, wiedząc, że po kilku drinkach, zmienia się w napaloną świnię i zapomina o wszystkim, co obiecywał ukochanej partnerce w domu.

Więcej…

Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD]

Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD]

18 września 2025 | 11:46

– Jeśli wspólnym celem będzie uwolnienie Krakowa od tej dziadowskiej władzy, to nie widzę przeciwwskazań, by utworzyć kolację od lewa do prawa: z PiS-em, Konfederacją, Razem, Gibałą i lokalnymi stowarzyszeniami – mówi nam Michał Drewnicki, polityk PiS i rzecznik klubu radnych. W rozmowie z Kanałem Krakowskim odpowiada na zarzuty o uprawianie politycznego kibolstwa oraz jednoznacznie ocenia rządy zarówno Jacka Majchrowskiego, jak i Aleksandra Miszalskiego. ***  Kanał Krakowski: Spokorniał Pan. Michał Drewnicki: Możliwe. Sądzę, że wiek robi swoje. Radnym zostałem mając 24 lata, a wie pan, jak to wtedy jest – każdy chce chwycić Pana Boga za nogi. Później jednak przychodzi bardziej dojrzały ogląd rzeczywistości. Teraz mam 35 lat, nadal mam sporo energii, ale już nie zajmuję się tematami, które są poza moim zasięgiem. Niegdyś mówili o Panu „Jacek Kurski krakowskiej polityki”. Cięty język, błyskotliwe riposty, agresywny styl wypowiedzi. Teraz odnoszę wrażenie, że stracił Pan rezon. (śmiech) Wypowiadam się mniej, ale ostrzej. Zacząłem nagrywać krótkie wideo-rolki które uderzają w krakowskie władze za konkretne rzeczy. Natomiast pana spostrzeżenie odnośnie częstotliwości trochę wynika też z tego, że mam dwójkę małych dzieci, dwie córeczki. Razem z żoną podzieliliśmy się tak, że ona poszła do pracy na etat, a ja mam własną działalność gospodarczą, więc częściej jestem w domu i zasadniczo to właśnie ja zajmuję się dziećmi. To zabiera sporo czasu i energii. Natomiast moje idee i twarda postawa są niezmienne. No ale jak się chce być liderem opozycji, to nie można być potulnym barankiem. Nie jestem i nie zamierzam nim być, dlatego niebawem ruszę z ofensywą. Mam zamiar bardzo mocno punktować koalicję rządzącą w Krakowie – prezydenta Miszalskiego, Platformę Obywatelską. Do tej pory mieli taki „miesiąc miodowy”, podczas którego mogli pokazać swoje możliwości. Nie pokazali jednak niczego dobrego. Czas więc skończyć z pobłażaniem! Teraz nadchodzi moment, by zacząć twarde punktowanie. Byłem bardzo dużym krytykiem Majchrowskiego. Nie sądziliśmy, że może być gorzej. A jest! Czyli właśnie zapowiada Pan akcję „referendum”? Podejrzewam, że jest ono bardzo prawdopodobne. W tym roku czy w przyszłym? Musi się na to złożyć wiele czynników. Przede wszystkim nie może być to referendum partyjne. Mówiąc wprost: my, jako Prawo i Sprawiedliwość, zapewne nie będziemy go inicjować. Ta inicjatywa powinna wyjść od mieszkańców, którzy nie są związani z partiami politycznymi. Te mogą się ewentualnie włączyć w ruch obywatelski. Na razie nie wiem, czy taka energia wśród mieszkańców się pojawi, ale jest to coraz bardziej prawdopodobne. Jeśli tak się stanie, nie wykluczam, że akcję zbierania podpisów zaczniemy na przełomie roku. Michał Drewnicki z córką / fot. archiwum prywatne Czyżby właśnie Pan powiedział, że twarzą kampanii referendalnej będzie udający bezpartyjnego Łukasz Gibała? Nie wiem, czy on, raczej nie. To muszą być wszystkie środowiska, złączone w jednym celu i w tej idei, że nie zgadzają się na takie upolitycznienie miasta, na taką inercję, na taki brak wizji. Można się nie zgadzać z programem jakiejś partii, ale Platforma Obywatelska w tej chwili nie realizuje żadnego programu. Oni po prostu działają, trwają, zajmują kolejne stołki, a komunikacja miejska jeździ coraz gorzej, brakuje pieniędzy na inwestycje, obcięto pieniądze dla przedszkoli, w życie weszły kolejne podwyżki i już mówi się o następnych. Tych tematów naprawdę jest bardzo dużo. Miało być lepiej niż za Jacka Majchrowskiego, a jest znacznie gorzej. Tęskni Pan? To jest za duże słowo, bo ja byłem bardzo dużym krytykiem Jacka Majchrowskiego. Natomiast nie sądziliśmy, że może być gorzej. A jest! Czyli chcecie powtórzyć manewr, który wystąpił w wyborach prezydenckich. Wtedy mówiliście: wszyscy, byle nie Trzaskowski. Teraz będzie: wszyscy, byle nie Miszalski? To jedyna szansa na zmianę w Krakowie. To musi wyjść „od dołu”. Sądzę jednak, że zaraz to nastąpi, bo urzędujący prezydent razem ze swoimi klakierami z rady miasta przekroczą pewien próg niezadowolenia mieszkańców i ludzie sami będą chcieli doprowadzić do odwołania Miszalskiego. Każda jego decyzja nas do tego przybliża. W tej chwili największym zagrożeniem dla Krakowa jest Miszalski i jego ekipa z PO. Z Łukaszem Gibałą jesteście już przyjaciółmi? Nie, ja nie mam przyjaciół w polityce. Dobrych znajomych, czy kolegów już tak. To jakby go Pan nazwał? Prywatnie go bardzo lubię. Lubimy sobie rozmawiać w sali obrad, natomiast do tej pory nie mieliśmy przyjemności współpracować przy większych projektach, poza jakimiś doraźnymi na sesji rady miasta. Ale w sprawie referendum zagracie do jednej bramki? W taką sprawę musieliby się zaangażować wszyscy: od zwykłych mieszkańców, ruchów obywatelskich, przez PiS, Konfederację, stowarzyszenie Łukasza Gibały i inne lokalne stowarzyszenia. Nie przeszkadza Panu taki miszmasz: od skrajnej lewaczki Aleksandry Owcy z partii Razem po skrajnego prawaka Konrada Berkowicza z Konfederacji? Jeśli wspólnym celem będzie uwolnienie Krakowa od tej dziadowskiej władzy, to nie widzę przeciwwskazań. To takie kibolskie podejście, gdy chuligani dwóch znienawidzonych drużyn jednoczą się, by wspólnie śpiewać: „jeb*ć policję!”. Nie. Powiedziałbym, że to jest właśnie uprawianie pewnej koncyliacyjnej polityki wszystkich środowisk, gdzie nie liczą się partyjne interesy, ale dobra zmiana, która musi w Krakowie nastąpić. W tej chwili największym zagrożeniem dla Krakowa jest Miszalski i jego ekipa z PO, dlatego musimy się zjednoczyć wokół wspólnego celu: by ich odwołać. CZYTAJ TAKŻE: Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta” Przed chwilą powiedział Pan, że Platforma nie realizuje programu, bo go nie ma. Jaki w takim razie będą mieć program ruchy, które chcą odwołać Miszalskiego? Trudno o wypracowanie czegokolwiek przy tak skrajnych poglądach, od lewa do prawa. Wygląda to więc tak, jakbyście skupiali się wyłącznie na destrukcji, nie proponując żadnych konkretnych rozwiązań dla Krakowa. To są dwie zupełnie różne rzeczy. Pierwsza to odwołanie prezydenta i tutaj nasz cel jest wspólny. Druga to późniejsze rządzenie. Jeśli dojdzie do odwołania, to odbędą się demokratyczne i uczciwe wybory, w których wystartuje kandydat PO, PiS, może Łukasz Gibała – i będziemy rywalizować na równych warunkach. Każdy przedstawi swój program i to mieszkańcy zdecydują, kogo chcą w fotelu prezydenta. No to właśnie o tym zdecydowali ponad rok temu. Wygrał Miszalski, trzeci raz z rzędu przegrał Gibała. A kandydat PiS, Łukasz Kmita, nie załapał się nawet do II tury. Miszalski wygrał bardzo małą różnicą głosów. Jestem przekonany, że gdyby wybory odbyły się dziś, kandydat PO by je przegrał. To trochę taka "gdybologia". To spójrzmy na fakty. A te są takie, że Platforma zawiodła oczekiwania. I to najbardziej swoich wyborców. Tych, którzy głosowali m.in. na Miszalskiego. I to jest ta siła, która może zdecydować o referendum. Zebranie 60 tysięcy „pełnoprawnych” podpisów też nie jest proste, ale sądzę, że każdy dzień nas przybliża do tego celu. Jeśli Miszalski nie weźmie się do pracy, to go odwołamy. Michał Drewnicki podczas konferencji pasowej przed UMK / fot. archiwum prywatne Ma Pan już gotową kartkę i długopis, by zbierać podpisy? Jak zapadnie decyzja, by to robić, to wezmę kartę, długopis i wyjdę na ulice. Natomiast najpierw musi też dojść do ponadpartyjnego porozumienia. W przypadku PiS zdecydować musi prezes Jarosław Kaczyński. Myśli Pan, że zacznie mówić wspólnym językiem z Adrianem Zandbergiem i Sławomirem Mentzenem? Tego nie wiem. Natomiast taka „koalicja” byłaby potrzebna wyłącznie do tego, by odwołać prezydenta z Platformy. Dziś nie chcę mówić, czy do niej dojdzie. Podchodzę do tego bardzo spokojnie. CZYTAJ TAKŻE: Szef krakowskiej PO nie gryzie się w język! "Ogarnia mnie obrzydzenie" [WYWIAD] Na koniec, jaką ocenę w dziesięciostopniowej skali dałby pan Miszalskiemu za rok i cztery miesiące rządów? Trzy. Czyli można jeszcze coś zrobić gorzej? Powiem tak – jedyną rzecz, którą Miszalski zrobił lepiej niż Majchrowski, to to, że wyszedł do ludzi. Majchrowski o to nie dbał, tylko zamknął się w gabinecie za parą drzwi. Miszalski organizuje Ławki Dialogu, potrafi rozmawiać z mieszkańcami. To jest jedyny plus jego prezydentury. To, żebyśmy mieli punkt odniesienia, jaką ocenę dałby pan Majchrowskiemu? Cztery na dziesięć. Czyli jednak pan tęskni. Nie, nie. Broń Boże.

Więcej…

Strona 1 z 2

  • 1
  • 2

Social Media

Reklama - sidebar

Na fali

  • Wantuch miażdży hipokryzję.

    W nurcie rozmowy

    Wantuch miażdży hipokryzję. "Wszyscy...

    Informacja
    28 listopada 2025 | 07:20
  • Stadion Wisły do rozbiórki. W jego miejsce powstanie jeszcze większy obiekt? [WIZUALIZACJA]

    Fala faktów

    Stadion Wisły do rozbiórki. W jego...

    Informacja
    20 listopada 2025 | 10:53
  • Kraków płacze po Krokusie, czyli jak zabić miasto

    Głos z kanału

    Kraków płacze po Krokusie, czyli jak...

    Informacja
    22 października 2025 | 08:50

Kanał Krakowski

Płyniemy pod prąd. Z prądem płyną śmieci.

Menu

  • Strona główna
  • O nas
  • Reklama
  • Kontakt
  • Polityka prywatności

Działy

  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale
Copyright © 2025 Kanał Krakowski. Wszelkie prawa zastrzeżone.