Logo Kanał Krakowski
  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale

Obserwuj nas na:

  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale
Reklama - duża
  1. Strona główna

W nurcie rozmowy

Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD]

Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD]

23 października 2025 | 08:09

Zgasną latarnie, tramwaje staną, a śmieci zaleją ulice – tak brzmi czarny scenariusz, jeśli Kraków faktycznie znalazłby się na skraju finansowej przepaści. Opozycja alarmuje, że miejskie finanse są w ruinie i wkrótce odczują to wszyscy mieszkańcy. Jak jest naprawdę? Zapytaliśmy eksperta, który tłumaczy, gdzie leży problem i czy krakowski budżet naprawdę grozi załamaniem. Bez ściemy, bez politycznej narracji, bez populizmu. Analityk finansowy, dr Bartosz Banduła z Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości w Krakowie oraz dyrektor finansowy w Offroad-Express, mówi nam, jak naprawdę wygląda budżet Krakowa, gdzie są największe problemy oraz jak je rozwiązać. – Zarówno opozycja, jak i siły popierające prezydenta wybierają fakty selektywnie, tak, jak im pasuje – twierdzi rozmówca Łukasza Mordarskiego. *** Kanał Krakowski: Czy Kraków rzeczywiście jest w dramatycznej sytuacji finansowej? dr Bartosz Banduła: W prostych słowach wyjaśnię panu, na czym polega złożoność sprawy. Generalnie wszystkie duże metropolie mają problem – i jest to problem strukturalny, związany ze źródłami finansowania. Jeżeli chodzi o samorząd, mamy trzy źródła: dotacje, subwencje i dochody własne. Ogólnie rzecz ujmując, nie wystarcza to, by pokryć wszystkie wydatki – nawet te, które teoretycznie powinny być zabezpieczone z subwencji. Podam przykład. W Krakowie od zawsze jest tak, że subwencja oświatowa nie zabezpiecza wszystkich wydatków na cele oświatowe miasta. I ten problem jest strukturalny, bo od kilkunastu lat nasze państwo nie chce zreformować kwestii zasilania, czyli źródeł finansowania samorządu terytorialnego. I to jest pierwsza płaszczyzna. Druga płaszczyzna to kwestia związana ze środkami unijnymi. Pieniądze z Unii na inwestycje zabezpieczają tylko część całkowitych kosztów tych inwestycji. I tutaj mówimy o tzw. montażu finansowym, czyli takiej procedurze, w której np. 75% środków inwestycyjnych zabezpiecza Unia Europejska, a pozostałą część musi zabezpieczyć samorząd, który – jak już mówiłem – nie ma tych środków w budżecie. Powstaje więc dylemat: czy wziąć te środki, finansując się po części z kredytu i zrealizować inwestycję, czy nie brać ich wcale. Apokaliptyczna wizja Krakowa po "bankructwie" wg. AI I po trzecie – rządy mają różne pomysły, np. dotyczące rstrukturyzacji PIT-u. Mało osób na poziomie centralnym zdaje sobie sprawę, że jeśli podniesiemy kwotę wolną od podatku, zmniejszymy podatek dla osób fizycznych, bądź wprowadzimy więcej ulg, to najbardziej na tym cierpią nie budżet centralny, lecz samorządy. Dlaczego? Bo zgodnie ze źródłami finansowania samorządów około 37% dochodów z PIT-u to środki przelewane na konto gminy, w której mieszka dany podatnik lub w której wskazał urząd skarbowy do rozliczeń. I teraz, jeżeli wprowadzamy coś takiego jak Polski Ład i kasujemy – choćby tylko na chwilę – PIT, to powstaje luka, której nikt nie zasypuje. Jeżeli podnosimy kwotę wolną od podatku albo dajemy dodatkowe ulgi, powstaje dziura, której również nikt nie wypełnia. 98% podatników to osoby z pierwszego progu podatkowego, czyli ci, którzy zarabiają mniej, a jednocześnie proporcjonalnie najwięcej wpłacają do budżetu państwa. ZOBACZ TAKŻE: Drewnicki pisze do Tuska, Kocurek do Mikołaja. Kabaret żenady w Krakowie Na wszystkie te trzy problemy należy nałożyć potrzeby inwestycyjne – rozbudowę dróg, infrastruktury miejskiej, z której w przypadku metropolii korzystają także mieszkańcy okolicznych gmin. Na przykład Trasa Łagiewnicka jest trasą transferową przez miasto, a finansowana jest ze środków Krakowa. Mamy więc sytuację, w której chcemy mieć inwestycje, wysokiej jakości usługi i tanie bilety na komunikację miejską (do której miasto i tak dopłaca, bo ceny biletów nie równoważą kosztów), ale wpływy do budżetu miasta nie pokrywają wydatków. W Krakowie od co najmniej 20 lat mówi się o dramatycznej sytuacji finansowej. Ponad 10 lat temu w gazetach pojawiały się teksty, że Kraków bankrutuje. To bicie piany czy realna groźba? Samorząd nie może zbankrutować, bo nie ma takiej możliwości prawnej. W polskim prawie jest tyle bezpieczników, które zaczynają działać wcześniej, że nie może dojść do bankructwa miasta. W ostateczności powołany zostanie komisarz, który będzie miastem zarządzał i zrównoważy budżet. Co wtedy? I wtedy dopiero może zacząć się dramat, bo okaże się, że trzeba będzie np. „ściąć” połowę tramwajów i autobusów, zlikwidować dopłaty do przedszkoli publicznych itd. Nie brałbym jednak dzisiaj pod uwagę wprowadzenia komisarza w Krakowie z powodu trudnej sytuacji miasta. Natomiast są takie punkty w wieloletniej prognozie finansowej, które mogą być trudne. To, co wydarzyło się teraz – czyli dodatkowa emisja obligacji – pokazuje, że rzeczywiście mamy w Krakowie problem. Mówi Pan o tej drugiej emisji? Tak. Bo pierwsza, ta sprzed około miesiąca, była emisją na wydatki inwestycyjne. Teraz natomiast mamy do czynienia z emisją, która rzeczywiście dotyczy wydatków bieżących, czyli takich, które powinny być finansowane z budżetu – z dochodów własnych bądź subwencji. Zasada projektowania idealnego budżetu jest taka, że subwencje, dotacje i dochody własne finansują podstawowe działania, natomiast kredyty zaciąga się na inwestycje. Ale świat nie jest idealny. I dziś w Krakowie widzimy symptomy, że ktoś nie do końca zapanował nad wieloletnią prognozą finansową – i nagle trzeba coś „wykombinować”. ZOBACZ TAKŻE: Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki” [WYWIAD] Emisja obligacji jest najprostsza, bo jest wyłączona z ustawy o finansach publicznych – nie trzeba na nią robić przetargu, jak na kredyty. Po prostu sekretarka rozsyła zapytanie do banków, banki odsyłają propozycje i wygrywa najlepsza oferta. Podnoszenie podatków lokalnych jest o tyle skomplikowane, że istnieje limit ich podnoszenia Czy Jacek Majchrowski zostawił Kraków w tak dramatycznym stanie, jak mówi o tym opozycja i grzmią niektóre media? Czy to już wina nowej władzy? Oceniam to jako problem strukturalny – to nie jest sytuacja, w której można wskazać jednego winnego. U źródeł tego problemu stoi myślenie o naszym państwie. Chcemy mieć niskie podatki, ale opiekę socjalną i państwową na poziomie krajów skandynawskich. A tak się nie da. Jeżeli ograniczamy podatki na poziomie centralnym, to już tam nie spina się budżet, a konsekwencją tego jest brak równowagi także w budżetach samorządów. Dodatkowo takie miasta jak Kraków, Warszawa czy Poznań – duże metropolie – ze swoich środków obsługują zadania, które dotyczą gmin ościennych. Na przykład samochody z tych gmin wjeżdżają do Krakowa i korzystają z krakowskich dróg (szacunki mówią o kilkudziesięciu tysiącach aut dziennie), a za remonty i utrzymanie płaci tylko Kraków, czyli jego mieszkańcy. Nawet partycypacja w komunikacji miejskiej nie wystarcza, by zbilansować system z punktu widzenia obsługi tzw. obwarzanka. Kraków / fot. Pixabay Jeśli chodzi o kadencję profesora Majchrowskiego – starał się on wykorzystać potencjał środków unijnych, które napływały do Krakowa od 2004 roku. Musiał więc zabezpieczać wkład własny na inwestycje, i to jest racjonalne. Co więc w dzisiejszej sytuacji powinny zrobić władze miasta? Starać się zwiększać dochody własne. Czyli podnosić podatki? Podnoszenie podatków lokalnych jest o tyle skomplikowane, że istnieje limit ich podnoszenia. Można jednak zachęcać tzw. wewnętrznych migrantów zarobkowych do wskazywania krakowskiego urzędu skarbowego jako miejsca rozliczeń. Powinien być też silniejszy lobbing dużych miast na rzecz wprowadzenia porządnej ustawy metropolitalnej, która zmieni zasady finansowania dużych ośrodków miejskich świadczących usługi na rzecz mniejszych społeczności. Teraz mamy sytuację odwrotną – bogate miasta płacą tzw. janosikowe na rzecz mniejszych, oddalonych ośrodków. W przypadku Krakowa mamy komfortową sytuację, bo banki bardzo chętnie finansują dług Mówi Pan o rozwiązaniach systemowych. Ale czy Kraków może zrobić coś doraźnie? Nie. Czyli nadal każdego roku będziemy dyskutować o dramatycznej sytuacji finansowej miasta? Proszę spojrzeć na wieloletnią prognozę finansową – coś tam kiedyś zostało zapisane, ale my dokładamy do tego nowe wydatki inwestycyjne. Nie przyglądałem się jeszcze technicznie, jak będzie wyglądał np. „Pakt dla osiedli”, ale mówimy o tym, że chcemy wydać pół miliarda złotych na drobne inwestycje. Jeśli ktoś będzie chciał zrealizować ten „Pakt”, a skończą mu się pieniądze w budżecie, będzie musiał znaleźć inne źródła finansowania – np. kredyt. Z jednej strony więc dokładamy kolejne działania inwestycyjne, a z drugiej nie mam wrażenia, że władze miasta w pełni kontrolują to, co się dzieje z wieloletnią prognozą finansową. Czyli Kraków powinien zaprzestać tych działań inwestycyjnych? Nie mówię, by całkowicie je kasować, ale mam wrażenie, że należałoby je urealnić. Łukasz Gibała powiedział w rozmowie z LoveKraków.pl, że gdyby został prezydentem, miałby receptę na poprawę sytuacji finansowej miasta. Zaproponował między innymi redukcję etatów w urzędzie, zmiany w podejściu do zamówień publicznych i narzędzi IT i zwiększenie efektywności miejskich spółek. Jak Pan ocenia te rozwiązania? Szanuję Łukasza Gibałę za jego społecznikowskie podejście do pełnienia funkcji radnego oraz jego interwencje dla mieszkańców. Nie zgadzam się jednak z poglądem, że redukcja etatów w urzędzie miasta czy wprowadzenie systemu IT do zarządzania miastem zniwelują obecną sytuację „jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki”. Tego typu działania mogą przynieść (o ile w ogóle) jednorazowy efekt, a my ciągle rozmawiamy o problemie strukturalnym, trawiącym samorządy metropolii jak nowotwór od lat. Bez zmiany filozofii myślenia o samorządzie, jego zadaniach własnych i zleconych oraz określeniu ich źródeł finansowania wraz z mechanizmami waloryzacji niewiele zdziałamy. ZOBACZ TAKŻE: Populizm zamiast planu. Recepta Gibały na dług Krakowa nie trzyma się kupy Dziś opozycja grzmi o fatalnej sytuacji miasta, ale przeciętny Kowalski raczej tego nie odczuwa. Lampy się świecą, tramwaje jeżdżą, śmieci nie zalegają na ulicach… Myśli Pan, że sytuacja finansowa przełoży się w końcu na życie mieszkańców? Są takie gminy w Polsce, w których rzeczywiście trzeba było wprowadzać drastyczne programy naprawcze. W przypadku Krakowa mamy jednak komfortową sytuację, bo – jak dotąd – banki bardzo chętnie finansują dług. Polski sektor bankowy ma nadpłynność, co oznacza, że banki nie mają co robić z pieniędzmi, a miasto jest dla nich wygodnym adresatem, bo nie ma ryzyka bankructwa. Gdyby ktoś miał zapamiętać tylko jedną rzecz na temat budżetu Krakowa, co by to było? By nie patrzeć na sytuację finansową miasta przez pryzmat budżetu jednorocznego. Konkretnie: jest źle czy opozycja bije pianę? Zarówno opozycja, jak i siły popierające prezydenta wybierają fakty selektywnie – tak, jak im pasuje. Nie powiem, że sytuacja miasta jest zła, choć nie podoba mi się emisja obligacji na pokrycie wydatków bieżących. Zdaję sobie jednak sprawę, że miasto nie ma innego wyjścia, bo nie jest w stanie zrównoważyć budżetu standardowymi źródłami finansowania. *** dr Bartosz Banduła * dr Bartosz Banduła – analityk finansowy, wykładowca Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości w Krakowie oraz dyrektor finansowy w Offroad-Express

Więcej…

Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki”

Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki”

21 października 2025 | 07:43

– Do polityki powinny wejść nowe osoby, takie jak choćby Bartosz Gibała. Jestem mu bardzo wdzięczny za pomoc i mam nadzieję, że kiedyś spłacę dług, jaki wobec niego mam. Jest sympatycznym i konkretnym facetem. Można mieć pewność, że jak się człowiek z nim na coś umawia, to będzie to zrealizowane – mówi nam Łukasz Wantuch. W rozmowie z Łukaszem Mordarskim, były krakowski radny nie gryzie się w język.  – Krakowska polityka to obrzydliwość. Zaraz będziemy do siebie strzelać na ulicach – uważa Wantuch. Opowiada także o projekcie swojego życia, ocenia prezydenta Krakowa i jego ekipę oraz ujawnia, dlaczego Krakowem rządzi Platforma Obywatelska. – Referendum? Tylko wtedy, jeśli pijany Miszalski przejedzie na pasach zakonnicę w ciąży – twierdzi. *** Kanał Krakowski: Obraża Pana określenie „wariat”? Łukasz Wantuch: Różnica między wariatem a geniuszem polega na tym, że geniusz to jest wariat, któremu się udało. Rozumiem, że Pan ciągle jest jeszcze tylko wariatem? Nie uważam siebie za wariata. Niektórzy uważają. Takie jest życie. Gdyby jednak popatrzeć na moje osiągnięcia, to jest sporo rzeczy, które mi się udały. Choćby ostatnia, niekonwencjonalna akcja związana z butelkami 3,001 litra, po której Kaufland wycofał się ze sprzedaży wody w tych butelkach. Przypomnę, że Kraków, jako pierwsza gmina w Polsce, wprowadził rezolucję do Sejmu w sprawie kaucji za butelki plastikowe. To u nas stanął pierwszy butelkomat i to był mój pomysł. Wiele więc rzeczy, które niegdyś były uważane za wariackie, dziś są czymś normalnym. No to co sobie Pan myśli, jak ludzie określają Pana jako wariata? Finis coronat opus. Koniec wieńczy dzieło. Może geniuszy docenia się dopiero po śmierci? Chciałbym dożyć momentu, kiedy na polskie drogi wyjedzie ciężarówka napędzana wymyślonym przeze mnie konektorem hybrydowym. I tak, to jest mój kolejny niekonwencjonalny pomysł, ale jak się ktoś w niego wgłębi, to wcale nie powie, że jest wariacki. Jest to prosty, tani i odwracalny sposób, aby ciężarówka spalinowa mogła korzystać z napędu elektrycznego. Aby ten pomysł wszedł w życie, na autostradach trzeba wybudować trakcję elektryczną. Dokładnie taką, jaką znamy choćby z linii tramwajowych. Przecież to brzmi jak absurd! Mamy, jako Polska, 6 miliardów złotych dotacji na budowę sieci ładowarek elektrycznych do ciężarówek w ramach rozporządzenia AFIR UE, co jest kompletnym bezsensem. Te pieniądze będą zmarnowane. Moja idea polega na tym, by przeznaczyć je na inne rozwiązanie. Cele, czyli zmniejszenie zależności od ropy naftowej i zmniejszenie zanieczyszczenia środowiska, są zachowane. Ponadto mój pomysł jest o wiele tańszy i sensowniejszy. Łukasz Wantuch przy swoim konektorze hybrydowym. Konstrukcja stoi obecnie na parkingu przy stadionie Wisły / fot. Kanał Krakowski Tak szczerze: gdyby ktoś przyszedł do Pana i powiedział, że chce budować trakcję elektryczną na autostradzie, nie pomyślałby Pan, że jest wariatem? Niemcy zrobili taki odcinek koło Frankfurtu. Został on w tym roku wyłączony z użytku z bardzo prostego powodu – aby z tego skorzystać, należało kupić nową ciężarówkę, która kosztuje 250 tysięcy euro. Mój konektor jest 10 razy tańszy i działa z obecnymi samochodami, nie trzeba kupować nowych. Co więcej, nie jest przymocowany na stałe tylko do jednego TIR-a, a więc mogą z niego korzystać różne ciężarówki. Poza tym nie musimy elektryfikować od razu tysiąca kilometrów autostrad. Możemy robić to etapami, zacząć od stu kilometrów sieci trakcyjnej. Żadna partia nie chciała mnie na swojej liście. Pięknie to określił Jacek Majchrowski. Powiedział mi kiedyś, że jestem niekontrolowalny I tym Pan przekonał Bartosza Gibałę, by dał Panu 100 tysięcy złotych na ten projekt? Tak i jestem mu za to bardzo wdzięczny. Te pieniądze wystarczą na zrobienie prototypu, czyli do istniejącej już ramy możemy dodać silnik elektryczny, małą baterię i już możemy jechać.  Bartosz Gibała uwierzył w mój wynalazek i bardzo szybko ustaliliśmy zasady współpracy, bo ja się nie bawię w dyplomację. Zresztą, gdy byłem radnym, podczas dyskusji na temat inwestycji Bartosza Gibały przy ul. Lea, radni Platformy zaczęli robić harce i blokować inwestycje, argumentując, że Bartosz jest bratem Łukasza. Ja, jeszcze wtedy kompletnie nie znając Bartosza, wszedłem na mównicę i powiedziałem, że nazywam się Łukasz Wantuch i odpowiadam tylko i wyłącznie za siebie. Nie za to, co robi moja mama, moje dzieci, mój brat czy mój wujek. Więc nie oceniajmy kogoś przez pryzmat działalności jego brata czy ojca. Jestem bardzo wdzięczny Bartoszowi za pomoc i mam nadzieję, że kiedyś spłacę dług, jaki wobec niego mam. Poza tym jest sympatycznym i konkretnym facetem. Można mieć też pewność, że jak się człowiek z nim na coś umawia, to będzie to zrealizowane. Panuje taka obiegowa opinia, że jest bardziej sprawczy, bardziej zaradny i bardziej skuteczny niż jego brat, Łukasz. Łukasza znam wyłącznie z poziomu rady miasta. Nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich. Nie będę go oceniał ani się nad tym zastanawiał, bo nie ma to żadnego znaczenia. ZOBACZ TAKŻE: Ławka dialogu, czyli siedź i mów, że ci źle Bartosz Gibała to przyszły prezydent Krakowa? Jeżeli ktoś jest choć trochę w polityce, to zdaje sobie sprawę, jaka ta polityka jest brudna. Wejście z biznesu do polityki jest krokiem w tył, choć oczywiście są wyjątki od tej reguły, jak od każdej. Ale Bartosz już to zrobił. Wszedł do polityki poprzez fundację Zróbmy sobie Kraków. Fundacja działa od kilku lat. Teraz zrobiło się o niej głośniej ze względu na kampanię, którą prowadzi, co jest zupełnie normalne. Ale czy to oznacza wejście w politykę? Ja tak nie uważam. Twierdzę natomiast, że teraz dominują politycy BMW, czyli bierni, mierni, wierni. Jeżeli ktoś ma własne zdanie i nie głosuje tak, jak chce tego klub, to kończy tak, jak ja. Czyli żadna partia nie chciała mnie na swojej liście. Pięknie to określił Jacek Majchrowski. Powiedział mi kiedyś, że jestem niekontrolowalny. Bardzo mu podziękowałem za ten komplement. Jako jedyny radny w historii Przyjaznego Krakowa byłem zawieszony, ponieważ głosowałem inaczej niż chciała reszta klubu. Ale każdy wiedział, że głosuję tak, jak chcę. Zresztą to też był powód, dla którego żadna partia nie chciała mnie na listach wyborczych. Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe. To też powoduje, że nowe osoby, które wchodzą do polityki, są głęboko rozczarowane. W efekcie więc mamy polityków, jakich mamy. Przemawia przez Pana żal, że nikt Pana nie chciał na tych listach? Na początku żałowałem i było to bardzo nieprzyjemne. Tym bardziej, że w każdych kolejnych wyborach coraz więcej osób na mnie głosowało. Później jednak doszedłem do wniosku, że jest to sygnał, by przestać zajmować się polityką i skoncentrować się na tym, co zawsze było moim priorytetem – elektromobilności. Projekty tego typu robiłem od lat, zaczynając od elektrycznego roweru, a później samochodu. To były jednak „zabawki”. Teraz mam projekt, który może odnieść komercyjny sukces. A jeśli nie odniesie? Daję sobie pół roku, maksymalnie rok. Jeśli w tym czasie się nie uda w Polsce, to pakuję swój konektor do kontenera, następnie na statek i płynę z nim do Stanów Zjednoczonych. Później podpinam ten konektor do ciągnika siodłowego i jadę z Nowego Jorku do Kalifornii, licząc, że ktoś zainteresuje się tym pomysłem i założę tam startup. Myślę jednak, że uda mi się w Polsce, bo już kilkadziesiąt osób widziało ten konektor i nikt nie powiedział, że to nie ma sensu. Wręcz przeciwnie – spotkałem się z opiniami, że wreszcie jest to ciekawy projekt z elektromobilności. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. I, jak się okazało, wszyscy na tym stracili. No ale niestety ambicje dwóch osób pogrążyły wszystko Z czego Pan dziś żyje? Jestem na razie na etapie szukania swojej drogi. Wszystkie swoje oszczędności ładuję w ten konektor. Nadal Pan jeździ do Ukrainy? Tak i nadal będę to robił. Regularnie ładujemy vana i jeździmy z pomocą humanitarną. Jak się przyjeżdża na przykład do miasteczka przy granicy białoruskiej i wychodzi do nas 80-letnia, ślepa kobieta, która dotyka nas po twarzy, dziękując za rzeczy, które przywieźliśmy, to nie sposób się nie rozpłakać. Wszyscy ryczą jak dzieci. Nadal więc będę jeździł w takie miejsca. Nie ma Pan wrażenia, że te wyjazdy pogrążyły Pana politycznie? Bo ktoś mówił, że przewozimy broń?! Przecież to absurd. Zabieraliśmy ze sobą jedynie zużyte łuski i wystrzelone granatniki. Wszystko to publikowałem w social mediach i wystawiałem na aukcje, bo cena jednego zużytego granatnika sięgała 3 tysięcy złotych. Więc mówienie, że przemycamy broń w sytuacji, kiedy są to właśnie łuski, które sprzedawaliśmy na aukcjach i za to kupowaliśmy generatory prądu czy piły spalinowe, pokazuje, w jak głupim świecie żyjemy. Łukasz Wantuch / fot. archiwum prywatne Do kogo ma Pan największy żal? Żal to za duże słowo. Uważam, że wtedy – przed wyborami samorządowymi – wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. Nastąpiło takie sprzężenie. I, jak się okazało, wszyscy na tym stracili. No ale niestety ambicje dwóch osób pogrążyły wszystko. Andrzeja Kuliga i Rafała Komarewicza? Tak, bo każdy z nich widział się w roli prezydenta. Gdyby się między sobą dogadali i stworzylibyśmy wspólny komitet do Rady Miasta Krakowa, to teraz w tej radzie byłoby siedmiu radnych z klubu, nazwijmy to „kuligowo-komarewiczowego”. Platforma nie miałaby większości. Być może Rafał miałby też szansę wejść do II tury i powalczyć. A na pewno byłby silniejszym kandydatem, gdyby doszło do zjednoczenia. To jest obrzydliwość i przekroczenie wszelkich granic! Zmierzamy do tego, że będziemy do siebie strzelać na ulicy Jak Pan ocenia obecnego prezydenta? Na pewno jest inny niż Jacek Majchrowski. W jego ocenie zgadzam się z każdym słowem Piotra Kempfa, który ostatnio udzielił wam wywiadu. Uważam, że Miszalski za bardzo angażuje się w social media, bo pewne tematy trzeba po prostu odpuścić. Nie ma sensu odpisywać niektórym ludziom, wdawać się w dyskusje. Majchrowski w ogóle nie korzystał z social mediów, Miszalski ich nadużywa. Trzeba znaleźć złoty środek. ZOBACZ TAKŻE: "W Krakowie trwa polowanie na Miszalskiego" [WYWIAD] Na pewno nie zgadzam się też z prezydentem i całą Platformą co do budowy metra. Uważam, że trzeba z tego zrezygnować i rozwijać linie tramwajowe. Natomiast co do innych rzeczy – uważam, że miasto jest dobrze zarządzane przez Miszalskiego i jego ludzi. Których ma Pan na myśli? Choćby Łukasza Sęka, który jest najlepszym zastępcą prezydenta lub Daniela Wiśniowskiego, który dla Krakowa porzucił bankowość i stanowisko dyrektora banku. Tomasz Daros był z kolei architektem zwycięstwa PO w radzie miasta i też jest wsparciem na tym polu. Wszyscy oni są kompetentni i bardzo wysoko oceniam ich pracę. Jednak od polityków opozycji słyszymy, że miasto jest w finansowej ruinie. To słyszymy zawsze. Byłem radnym przez osiem lat i nie pamiętam ani jednego roku, w którym ktoś by powiedział, że sytuacja finansowa miasta jest dobra. Czyli takie bicie piany? Zdecydowanie tak. Teraz akurat wyłącznie pod referendum, którego jestem przeciwnikiem. Referendum to narzędzie ostatecznej zagłady, broń, która powinna być używana w momencie, kiedy prezydent dopuszcza się jakiegoś karygodnego czynu. Tymczasem dziś referendum jest postrzegane jako dodatkowe wybory. To jest niszczenie demokracji. Jeżeli więc nie dojdzie do sytuacji, w której pijany Miszalski przejedzie na pasach zakonnicę w ciąży, to referendum jest niepotrzebne. Zakładam jednak, że i bez tego w Krakowie się jednak odbędzie, bo wszystko ku temu zmierza. Przykro mi, że referendum stało się narzędziem politycznym. Napisał Pan na Facebooku, że polityka w naszym mieście stała się obrzydliwa. Z roku na rok jest coraz gorzej. Ja często dyskutowałem z radnymi czy to Platformy czy PiS-u, czy nawet z mojego klubu, ale później zawsze mogliśmy sobie spojrzeć w oczy i iść na obiad. Dziś polityka przemieniła się już w osobistą walkę. W momencie, kiedy ktoś cię fotografuje, gdy wchodzisz do mieszkania, sprawdza, gdzie i z kim śpisz, gdzie mieszkają twoje dzieci, to jest obrzydliwość i przekroczenie wszelkich granic! Co by się musiało zmienić, byśmy zawrócili z tej drogi? Do polityki powinny wejść nowe osoby, takie jak choćby Bartosz Gibała do Senatu czy Andrzej Guła z Polskiego Alarmu Smogowego do Sejmiku Małopolskiego, którego już kiedyś do tego namawiałem. Potrzebujemy takich ludzi. Bez tego nie widzę odwrotu. Te obrzydliwości będą coraz większe. Dokąd zmierzamy? Być może do tego, że będziemy do siebie strzelać na ulicy.

Więcej…

"W Krakowie trwa polowanie na Miszalskiego" [WYWIAD]

"W Krakowie trwa polowanie na Miszalskiego" [WYWIAD]

15 października 2025 | 08:07

— Prezydenci dużych miast stali się „zwierzyną łowną”. Trwa polowanie, wytykanie błędów, pokazywanie długu miasta, podkreślanie powiązań i opowiadanie o kolesiostwie. A wszystko po to, by doprowadzić do referendum. To nadrzędny i chyba jedyny cel opozycji — mówi nam Piotr Kempf*, szef krakowskich struktur Polskiego Stronnictwa Ludowego. — We mnie na pewno nie ma takich ambicji, jakie ma Gibała, czyli by mieć swój portret w Pałacu Wielopolskich. Moim celem nie jest destrukcja i ślepe krytykowanie wszystkiego i wszystkich, ale współpraca z wieloma środowiskami — dodaje w rozmowie z Łukaszem Mordarskim. Mówi także o relacjach z prezydentem, teoriach o „kolesiostwie” i błędach, które sam kiedyś popełniał. *** Kanał Krakowski: Po co Panu zdjęcie z Aleksandrem Miszalskim? Piotr Kempf: Wspólne zdjęcia polityków nie są niczym dziwnym ani nienormalnym. Jestem wiceszefem wojewódzkiego PSL, szefem krakowskich struktur tej partii. Prezydent Miszalski jest szefem małopolskiej PO. Normalne zatem jest, że politycy się spotykają i mają wspólne zdjęcia. Ponoć dzięki temu zdjęciu dostał Pan pracę. Jest to jakaś dziwna teoria, w którą uwierzyła pewna grupa osób. Ta sama, która twierdzi, że wszystko jest ustawione i wszędzie szuka spisków. Te same osoby uważają także, że politycy się do niczego nie nadają. Z jakiegoś powodu polityk jest na szczycie listy zawodów z najmniejszym zaufaniem społecznym. To właśnie przez taką narrację, która jest w tej chwili prowadzona m.in. w Krakowie. A przecież normalne jest, że są ludzie, którzy są politykami, ale są też aktywni zawodowo, gdzieś pracują. Podobnie zresztą jak aktywiści — przecież oni także nie żyją z „bycia aktywistą”, tylko z normalnej pracy zawodowej. Czy jeśli jakiś aktywista spotka się z Miszalskim, to od razu oznacza, że dostał dzięki niemu pracę? Piotr Kempf Nie jesteście więc kolesiami z Miszalskim? Znamy się z prezydentem dość długo, ale na pewno naszą relację trudno określić jako kolesiostwo. Raczej jest to rodzaj partnerstwa w polityce i we współpracy na rzecz miasta. Śmieszy mnie, jeśli ludzie wierzą w to, że moja znajomość z Miszalskim wpłynęła na to, gdzie pracuję. Szefem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krakowie zostałem jeszcze, gdy prezydentem miasta był Jacek Majchrowski. Poza tym, jaki wpływ ma prezydent miasta na Lasy Państwowe?! To, co teraz się dzieje w przestrzeni medialnej, to skoordynowana akcja obecnej opozycji w mieście: PiS-u, Łukasza Gibały i Konfederacji. Wzmogła się ona po tym, jak w Zabrzu odwołano w referendum ówczesną prezydent. Wtedy usłyszałem stwierdzenie, że prezydenci dużych miast staną się w najbliższych dwóch latach „zwierzyną łowną”. I to się potwierdza. Trwa polowanie, wytykanie błędów, pokazywanie długu miasta, podkreślanie powiązań i opowiadanie o kolesiostwie – a wszystko po to, by doprowadzić do referendum. To nadrzędny i chyba jedyny cel opozycji. ZOBACZ TAKŻE: Kto płaci za nagonkę? Kocurek mówi o inwigilacji. Padają nazwiska [WYWIAD] Oczywiście, jest to przykryte płaszczykiem dobra miasta, ale tak naprawdę to cyniczne realizowanie polityki opozycji i pseudodziennikarzy chodzących na pasku polityków. Z jednej strony mamy więc akcję związaną z kolesiostwem, z drugiej – konferencje prasowe o zadłużeniu miasta. Wszystko po to, by wykreować obraz prezydenta, który nie radzi sobie z pełnieniem swojej funkcji. Bo może sobie nie radzi? Ten wykreowany obraz daleko odbiega od rzeczywistości. Myślę, że Miszalski uczy się prezydentury. Jestem przyzwyczajony do stylu Majchrowskiego – eleganckiego prezydenta, który wypowiada się tylko wtedy, gdy naprawdę musi. Miszalski sam wychodzi na front. Ta nauka nie trwa zbyt długo? A jaki ma pan punkt odniesienia? Przecież prawie nikt z nas nie pamięta dobrze początków prezydentury Jacka Majchrowskiego, bo to było ponad 23 lata temu. Ja pracowałem z Majchrowskim blisko 10 lat, ale zaczynałem, gdy jego pozycja była już ugruntowana. Pewne procesy muszą trwać — nic się nie dzieje z dnia na dzień. Jak Pan porówna te dwie prezydentury? Nie zrobię tego, bo to zupełnie dwa różne sposoby sprawowania władzy. Z jednej strony mówimy o spokojnym, zrównoważonym starszym panu, profesorze. Z drugiej – o prezydencie, który prowadzi bardzo otwartą politykę, jest obecny w mediach społecznościowych… I, zamiast w garniturze i krawacie, chodzi w koszuli z podwiniętymi rękawami. Być może musimy się do tego przyzwyczaić. Ja jestem przyzwyczajony do stylu Majchrowskiego – eleganckiego prezydenta, który wypowiada się tylko wtedy, gdy naprawdę musi zabrać głos. W pozostałych przypadkach miał od tego ludzi. Prezydent Miszalski sam wychodzi na front, czym daje powody, by go krytykować. Proszę zauważyć, że krytyka obecnego prezydenta zbudowana jest głównie na jego aktywnościach, czyli na zasadzie, że akcja wywołuje reakcję. Gdyby Miszalski nie był tak aktywny w internecie, opozycja także nie miałaby tyle materiału, by go krytykować. ZOBACZ TAKŻE: Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD] Mam nadzieję, że kiedyś będziemy żyć w mieście, w którym kampania wyborcza będzie prowadzona w kampanii wyborczej, a nie permanentnie. Oceniajmy prezydenturę po czterech latach, a nie od jej początku. Z podziwem, ale i niedowierzaniem patrzę na osoby, które stawiają się na miejscu Miszalskiego i mówią: „ja zrobiłbym to lepiej”. A skąd one to wiedzą? Prezydent wziął odpowiedzialność za Kraków na pięć lat i rozliczmy go z tego pod koniec kadencji. Czy ta otwartość Miszalskiego w internecie nie przypomina trochę Pańskiej aktywności z początków Zarządu Zieleni Miejskiej, gdy jako dyrektor tej jednostki „naparzał” się Pan w social mediach z pseudoaktywistami? Historia pokazała, że nie przyniosło to dobrego efektu. Bardzo przypomina! I tak, zdecydowanie jest to metoda, która nic nie wnosi. Miszalski przechodzi pewną drogę, którą chyba każdy musi przejść na początku swojej pracy na kierowniczym stanowisku. Jemu się wydaje, że jak będzie robił wszystko najlepiej, jak potrafi, i będzie to komunikował, to to się obroni. Ale zawsze jest grupa osób, która żyje tylko po to, by krytykować, nakręca się tą krytyką i krytykuje dla samej krytyki. Trochę jak w filmie „Kler” – nie chodzi o to, by coś wybudować, ale by „zbierać na budowę”. Niestety, prezydent Miszalski wpadł w tę pułapkę „początkującego” i oby jak najszybciej zrozumiał, że to nic nie wnosi. Ludzie będą oceniać jego dokonania jako prezydenta. A to, co robi w tej chwili pewna grupa w małej bańce, długofalowo nie ma żadnego znaczenia. Pozbawia tylko energii, podcina skrzydła, a obrywają także rodzina i znajomi. Nic więcej. ZOBACZ TAKŻE: Współtwórca Rynku Krowoderskiego współpracował z bandytami [WYWIAD] Dziś nie dyskutowałby Pan z pseudoaktywistami? Zdecydowanie nie, bo szkoda czasu, nerwów i energii. Zresztą, gdy nakręcili o mnie ostatni filmik, że dostałem pracę w ramach rzekomego kolesiostwa, także nie odpowiedziałem. Ucieszyłem się natomiast z tego, że ludzie podający się za dziennikarzy zaczęli pokazywać działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego, bo o to w Krakowie trudno. Tymczasem oni robią dobrą reklamę naszemu ugrupowaniu. Cieszę się, że zwracają uwagę, że nasze struktury wcale nie są takie słabe, jak niektórzy myślą. Zresztą coraz więcej młodych ludzi interesuje się PSL-em, przychodzi na nasze spotkania. Oni nie chcą być w PSL-u, by dostać pracę, ale by działać w polityce, zmieniać rzeczywistość. Czy ja swoją pracę w Lasach Państwowych zawdzięczam polityce? Przecież całe życie zawodowe jestem związany z lasami, mam doktorat z leśnictwa, kierowałem Zarządem Zieleni Miejskiej… I nie widzę nic nadzwyczajnego w tym, że przy okazji jestem w PSL. Dla mnie to zupełnie normalne, że są ludzie, którzy działają w partiach. Idźmy dalej. W ZZM miałem dwóch zastępców. Dziś jeden z nich kieruje tą jednostką po mnie, a drugi został szefem Zarządu Dróg Miasta Krakowa. Czy to są ludzie polityczni, związani z Miszalskim lub Platformą? W żadnym wypadku. Oni pracowali przez 10 lat ze mną, przeprowadzili inwestycje łącznie za co najmniej miliard złotych. I robili to na tyle dobrze, że zarówno kontrole NIK, jak i CBA nie ujawniły żadnych nieprawidłowości. To pokazuje, że są fachowcami i zajmują odpowiednie stanowiska. A czy mają zdjęcia z Miszalskim? Pewnie mają, choćby z otwarć tych inwestycji, które zrealizowali. Piotr Kempf Jakie ma Pan polityczne plany? Na razie koncentruję się na pracy w Lasach Państwowych. A stricte politycznie chciałbym nadal rozwijać struktury PSL-u w mieście. Chciałbym, by działało u nas jak najwięcej wartościowych osób – zarówno na szczeblu dzielnicowym, jak i miejskim. W ostatnich wyborach straciliśmy mandat w radzie miasta [do tej pory PSL miał Annę Prokop-Staszecką – dop. aut.] i na pewno chcemy go odzyskać. Chcemy kreować politykę lokalną, lobbować za rozwiązaniami dobrymi dla mieszkańców, przekonywać rządzących do naszych pomysłów. Wojewoda małopolski Krzysztof Klęczar także jest przecież członkiem PSL-u i jemu również leżą na sercu sprawy Krakowa. Chcemy więc współpracować z władzami Krakowa w zakresie wielu rozwiązań, choćby tych związanych ze Strefą Czystego Transportu. Uważamy, jako PSL, że powinna ona obowiązywać dla wszystkich wyłącznie na obszarze drugiej obwodnicy miasta. Nadal ma Pan ambicje, by startować na prezydenta Krakowa? Kiedyś rozmawiałem o polityce z prezesem Andrzejem Kosiniakiem-Kamyszem, który powiedział mi, że gdyby ktoś w 1988 roku powiedział mu, że będzie ministrem zdrowia w rządzie opozycyjnym Tadeusza Mazowieckiego, to odpowiedziałby, że bardziej prawdopodobne jest to, że poleci w kosmos. Na pewno więc mówienie o tym, co wydarzy się za cztery lata, to wróżenie z fusów. Dlatego pytam wyłącznie o chęci, a nie o realny scenariusz. Na teraz nie mam takich chęci. Kraków musi przejść pewien proces po prezydenturze Majchrowskiego i to jest niezwykle trudne zadanie. Uważam, że w naszym wspólnym interesie – PiS-u, Gibały, Konfederacji, PSL-u i innych – jest to, by Miszalski podołał temu zadaniu i poradził sobie z tą prezydenturą. My na pewno nie będziemy ślepo krytykować jego działań. Nie będziemy się też koncentrować na tym, kto ma ambicje, by być prezydentem. We mnie na pewno nie ma takich ambicji, jakie ma Gibała, czyli by mieć swój portret w Pałacu Wielopolskich. Jak patrzę na jego działania, to widzę, że tylko to jest jego celem. Moim celem nie jest destrukcja i ślepe krytykowanie wszystkiego i wszystkich, ale współpraca z wieloma środowiskami. Czyli typowy PSL: nie ważne, kto wygra, bo wy i tak będziecie rządzić. Rozumiem, że to żart, ale odpowiem serio. Po pierwsze, nie rządziliśmy przez osiem lat z PiS-em. Po drugie, my podchodzimy pragmatycznie, rzeczowo i potrafimy rozmawiać ze wszystkimi opcjami politycznymi. Wiem. Ale pan to mówi drwiąco, a ja dam przykłady. Jako dyrektor ZZM realizowałem inwestycje, które wychodziły z obozu PiS-u, jak choćby tężnię w Nowej Hucie. Realizowałem też inwestycje, które wychodziły z obozu PO, jak choćby niedawno otwarty park przy Łokietka. Osobiście mam bardziej konserwatywne podejście do pewnych spraw, ale nie przeszkadza mi to merytorycznie rozmawiać z lewicową posłanką Darią Gosek-Popiołek czy radną Aleksandrą Owcą z partii Razem. My, politycy, jesteśmy także – a może przede wszystkim – ludźmi. Pewnie to porównanie zaboli wiele osób, ale podobnie jest z aktywistami. Oni też normalnie funkcjonują w społeczeństwie, żyją, pracują, mieszkają, a swój wolny czas poświęcają na aktywności prospołeczne. Nie ma w tym nic złego i nienormalnego. Tak samo jest z politykami. Próba odczłowieczania czy dehumanizowania polityków przez niektóre środowiska, mówienie, że jesteśmy jakimiś maszynami do wykonywania czyichś poleceń, to gruba przesada. ZOBACZ TAKŻE: Przescrollowane. Owca nie razem, Gibała bez baru, a "białe ludziki" jak zwykle... * Piotr Kempf – dyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krakowie, były dyrektor Zarządu Zieleni Miejskiej w Krakowie, wiceprzewodniczący Polskiego Stronnictwa Ludowego w Małopolsce i szef krakowskich struktur tej partii. 

Więcej…

Współtwórca Rynku Krowoderskiego współpracował z bandytami [WYWIAD]

Współtwórca Rynku Krowoderskiego współpracował z bandytami [WYWIAD]

08 października 2025 | 10:54

– Mateusz J. nie ukrywał, że działał na zlecenie innych osób z przeszłością kryminalną. Sąd pierwszej instancji ustalił także, że J. w ramach swojej działalności współpracował także z pseudokibicami Wisły, a to się kojarzy jednoznacznie – mówi nam sędzia Tomasz Szymański, rzecznik prasowy ds. karnych Sądu Apelacyjnego w Krakowie. Nasz rozmówca był także członkiem składu orzekającego w sprawie Mateusz Jaśki, obecnie radnego dzielnicy Krowodrza. Jaśko został prawomocnie skazany m.in. za szantażowanie dziennikarza TVN. Najpierw obecny radny proponował łapówkę (zaczął od kwoty 100 tys. zł, a skończył na milionie zł.), a później - gdy redaktor Michał Fuja odmówił jej przyjęcia w zamian za odstąpienie od tematu nad którym pracował - zaczął mu grozić. W efekcie dziennikarz wraz z rodziną musiał się ukrywać. Sąd pierwszej instancji wymierzył Jaśce karę 20 tys. zł. grzywny, ale Sąd Apelacyjny skazał radnego dzielnicowego na cztery miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i 10 tys. złotych grzywny. Łukasz Mordarski rozmawiał z rzecznikiem Sądu Apelacyjnego w Krakowie, a także członkiem składu orzekającego w tej sprawie. *** Kanał Krakowski: Dlaczego Sąd Apelacyjny zaostrzył wyrok Sądu Okręgowego? SSA Tomasz Szymański: Bo uznał, że sposób wymiaru kary przez sąd pierwszej instancji był wadliwy. I był on wadliwy z dwóch powodów. Ale chciałbym to wyjaśnić po kolei. Sąd pierwszej instancji do wymiaru kary Mateuszowi J. zastosował przepis, który przewiduje szczególny, nadzwyczajny sposób jej ukształtowania. W przeciwnym wypadku sąd powinien orzec wyłącznie karę pozbawienia wolności od 1 miesiąca do 3 lat. Sankcje alternatywne nie wchodzą tutaj w grę.  Żeby natomiast orzec karę grzywny, tak jak się to stało, sąd pierwszej instancji skorzystał z przepisu, który mówi, że w szczególnie uzasadnionych przypadkach można wymierzyć łagodniejszą rodzajowo karę, jeśli sąd uznaje ją za wystarczającą. Na uzasadnienie zastosowania tego przepisu sąd wskazał dwie okoliczności. Po pierwsze, że Mateusz J. jest zaangażowany społecznie. Po drugie, że działania Mateusza J. nie wywołały skutków w postaci odstąpienia od publikacji. I my, jako Sąd Apelacyjny, z tymi dwoma argumentami się nie zgodziliśmy. Dlaczego? Po pierwsze uznaliśmy, że jeśli Mateusz J. jest tak zaangażowany społecznie, a zdecydował się podjąć działania przeciwko dziennikarzowi, który właśnie w interesie społecznym chciał nagłośnić sprawę dotyczącą giełdy kryptowalut, no to jest tu pewna niespójność. Nie możemy więc działalności społecznej oskarżonego, a teraz już skazanego, traktować jako okoliczność łagodzącą. A po drugie uznaliśmy, że przestępstwo, które popełnił, jest przestępstwem formalnym, a więc – mówiąc językiem potocznym – nie ma znaczenia, czy jego skutkiem było w tym przypadku odstąpienie od publikacji czy nie. Na ile zatem groźby Mateusza Jaśki, na przykład „połamania nóg” dziennikarzowi były realne? Sąd musiał je uznać za realne i tu ani sąd pierwszej instancji ani Sąd Apelacyjny nie miał wątpliwości. A na dowód tego, że były realne sąd wykazał szereg okoliczności. Na przykład takie, że pan J. był konsekwentny w swoim działaniu jeśli chodzi o propozycje przekupstwa i gróźb dziennikarza. Proszę też zwrócić uwagę, jaki był kontekst sytuacji. Dziennikarz chciał opisać działania giełdy kryptowalut, w tym pana Sylwestra S, który… nagle zaginął. Do ogłoszenia wyroku nie było zresztą wiadomo, co się z nim dzieje. Przepadł. Dodatkowo Mateusz J. nie ukrywał, że działał na zlecenie innych osób z przeszłością kryminalną. Sąd pierwszej instancji ustalił także, że J. w ramach swojej działalności współpracował także z pseudokibicami Wisły, a to się kojarzy jednoznacznie, zważywszy także na wiedzę orzeczniczą sądu.  Poza tym w grę wchodziły też duże pieniądze, bo skończyło się na propozycji miliona złotych za „odpuszczenie” tematu. Mateusz J. mówił też, że są w stanie wszystko zrobić, żeby publikacja się nie ukazała. Trudno więc, biorąc pod uwagę te wszystkie okoliczności, by poszkodowany dziennikarz się nie przestraszył i nie uznał gróźb jako realne. Skoro osoba, która stara się o funkcję publiczną, nie może być karana, to skazanie za przestępstwo powinno powodować, że ta osoba takiej funkcji nie powinna piastować. Po ogłoszeniu wyroku media pisały, że „wyrok musiał zostać zaostrzony z uwagi na między innymi społeczną szkodliwość czynu skazanego”. Ta społeczna szkodliwość czynu, co wynika z uzasadnienia wyroku, była średnia. Natomiast ja bym zwrócił uwagę na coś innego. Mianowicie na to, że sam ustawodawca uznał, że tego typu czyny, właśnie mające wpływać na czwartą władzę, są istotnie społecznie szkodliwe, skoro zdecydował się na ich odrębną penalizację, a więc nadał mu niejako wyższą rangę. A jakie przesłanki przesądziły o tym, że sąd nie zdecydował się na orzeczenie wobec Jaśki dodatkowych sankcji w postaci pozbawienia praw publicznych?  To sprawa czysto formalna. Tę sankcję można orzec tylko za określone przestępstwa, a przestępstwo popełnione przez J. do tego katalogu nie należało. Ponadto, aby orzec pozbawienie praw publicznych, trzeba skazać sprawcę za przestępstwo popełnione z motywacji zasługującej na szczególne potępienie na ponad 3 lata pozbawiania wolności. Więc już nie ma co rozważać, czy w opisie czynu i tego orzecznictwa powinno się znaleźć to sformułowanie, że ta motywacja zasługiwała na szczególne potępienie, bo i tak nie został spełniony ten drugi warunek. Ostatecznie pan J. został skazany na cztery miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i 10 tys. złotych grzywny. No a tak po ludzku nie razi Pana to, że Jaśko nadal jest radnym dzielnicowym, bierze udział w życiu społecznym, kształtuje politykę miasta? Musi się pan zwrócić do biura wyborczego, jakie tam są regulacje. Natomiast mnie się wydaje, że przy skazaniu za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego, a takim jest przez przestępstwo z artykuł 43 prawa prasowego, mandat radnego powinien zostać wygaszony. Nie mam jednak pewności i taką decyzję podejmuje biuro wyborcze. Poseł Dominik Jaśkowiec, autor książki „Dzielnice Krakowa i ich rola znaczenia w ustroju samorządowym miasta”, stwierdził w rozmowie Lovekraków.pl, że wygaszenie mandatu mogłoby nastąpić jedynie w sytuacji, gdyby sąd pozbawił skazanego praw publicznych.  Nie jestem fachowcem w tej dziedzinie. Ale skoro osoba, która stara się o taką funkcję publiczną, nie może być karana, to skazanie za przestępstwo powinno powodować, że ta osoba takiej funkcji nie powinna piastować. Mogą być różne interpretacje w tym zakresie? Pewnie mogą, co znamy już z przeszłości. Biorąc pod uwagę aktualną sytuację dotyczącą wykładni prawa, to, że ktoś zaproponuje inną interpretację przepisu, mnie nie zdziwi. Natomiast ja nie chciałbym zajmować jednoznacznego stanowiska, bo nie jestem fachowcem w prawie wyborczym.  A jak Pan uważa, jako zwykły obywatel? Uchylę się od odpowiedzi, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że byłem w składzie orzekającym w sprawie pana J. Moja odpowiedź mogłaby zostać źle odebrana lub źle zinterpretowana. *** Kim jest Mateusz Jaśko? Prawomocnie skazany radny dzielnicy Krowodrza. Związany z Rynkiem Krowoderskim. Ogłosił, że wystartuje w ostatnich wyborach na prezydenta Krakowa, ale wycofał się na dwa miesiące przed wyborami. Opisywany wyżej wyrok nie jest jednym w życiu Jaśki, chociaż poprzednie uległ zatarciu. Sprawę opisywała Wirtualna Polska. Oto fragmenty tekstu Szymona Jadczaka i Pawła Figurskiego: CO TY SU... SOBIE MYŚLISZ? TO JEST MOJA DZIELNICA! Jak wynika z sądowych akt, wiosną 2011 roku młody Mateusz Jaśko (miał wtedy niespełna 23 lata) zaczepia grupę osób na ul. Kazimierza Wielkiego w Krakowie. Na słowach się nie kończy. Ciosy Jaśki na swoim ciele poczuły trzy osoby, w tym jedna kobieta. "Podszedł do nas chłopak. Jakub poprosił, by się od nas odczepił, mężczyzna uderzył go w twarz. Nie wiem, ile razy go uderzył. Wiem natomiast, że Kuba przewrócił się po tym uderzeniu" - zeznała Aleksandra, poszkodowana kobieta. "Do tego mężczyzny podeszła Sabina i zaczęła go szarpać, żeby zostawił Kubę. Mężczyzna, gdy Sabina do niego podeszła, chwycił i położył ją na ziemi. Ja wówczas podbiegłam mówiąc >co ty robisz, dlaczego bijesz kobietę<. Wydawało mi się, że uderzył Sabinę w twarz. Mężczyzna nie reagował jednak na moje słowa. Próbowałam go od Sabiny odciągnąć, on mnie jednak uderzył w twarz z pięści w lewy policzek" - opowiadała.  Zeznania Sabiny: "Mężczyzna, który uderzył Jakuba, podszedł do mnie, zaczął mnie szarpać za ubranie, wzywał: >Co ty su... sobie myślisz, to jest moja dzielnica, nie będziesz mi tu szmato podskakiwać<". I dalej: "Jak Kuba został uderzony, to myśmy z Olą stanęły pomiędzy oskarżonym a naszymi kolegami, bo myślałyśmy, że oskarżony kobiety nie uderzy". Mateusz Jaśko zeznał policji, że grupa głośno się zachowywała i w pewnym momencie między nim a dwoma mężczyznami doszło do szarpaniny. Przypomina sobie, że uderzył w twarz jednego mężczyznę, a być może w ferworze także drugiego. Mówił, że był pod wpływem emocji i adrenaliny. Jaśko zatrzymany w godzinach nocnych miał przy sobie nóż. Twierdzi, że kupił go tego samego dnia. Na ryby. Ostatecznie przyszły kandydat na prezydenta Krakowa został skazany za uderzenie Jakuba, Konrada i Aleksandry, na łączną karę 6 miesięcy ograniczenia wolności i prace społeczne. Jaśko przepracował 178 godzin jako pomocnik ślusarza w szpitalu im. Narutowicza w Krakowie. Pół roku po wyroku do krakowskiego sądu wpłynęło pismo od jednego z poszkodowanych, któremu Jaśko zniszczył okulary, że ten unika zapłaty zasądzonej kwoty w ramach naprawienia szkody. POBILI DO NIEPRZYTOMNOŚCI. I PRÓBOWALI SIĘ DOGADAĆ Do najbrutalniejszego i najbardziej opłakanego w skutkach dla jego ofiar zdarzenia z udziałem Mateusza Jaśki doszło w Krakowie 21 lipca 2012 r. o godz. 1 w nocy. Trzech mężczyzn, w tym jeden z gitarą w ręku, spotkało na swojej drodze grupę 7-10 osób, w której był m.in. Mateusz Jaśko. Niedoszły kandydat na prezydenta Krakowa i dwóch jego kumpli zaatakowali mijająca ich trójkę przechodniów. Dwóch z zaatakowanych upadło na ziemię, jeden stracił przytomność. A napastnicy mieli ich kopać i szarpać. Po przyjeździe policji najciężej poturbowany mężczyzna trafił do szpitala. Okazało się, że w wyniku pobicia doznał złamania kości udowej i musi mieć wstawioną endoprotezę. Jaśko i inni napastnicy zostali zatrzymani w okolicy bójki przez policjantów. Jak czytamy w aktach, niedoszły kandydat na prezydenta miał liczne rozcięcia na palcach dłoni mogące świadczyć o udziale w pobiciu. Jeden z pobitych bez wątpliwości rozpoznał w Jaśce napastnika, bo ten w trakcie bójki się na niego przewrócił. Mateusz Jaśko był pod wpływem alkoholu w trakcie zdarzenia. Świadomi odpowiedzialności karnej napastnicy próbowali załagodzić sprawę. Mężczyźni wybrali się do domu nauczycielki jednego z nich, która miała na nazwisko taka samo jak jeden z pobitych. Chcieli przeprosić jej męża za pobicie, ale okazało się, że pomylili osoby.Sąd nie miał wątpliwości co do winy Mateusza Jaśki, skazał go na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata, 800 zł grzywny i 5 tys. zadośćuczynienia dla najciężej pobitego mężczyzny.  ZŁAMANY NOS, CZYLI RECYDYWA MATEUSZA JAŚKI Jeszcze nie zapadł wyrok w poprzedniej sprawie, a Mateusz Jaśko już miał kolejne problemy z prawem. W marcu 2014 r. mężczyzna znów jest w rękach policji. "Na ul. Starowiślnej zauważyłem zakrwawionego mężczyznę. Po wylegitymowaniu okazał się nim pan Mateusz Jaśko" - relacjonuje w notatce krakowski policjant. Niespełna 26-letni Jaśko nie był jednak ofiarą. Po chwili do policjantów podszedł cały zakrwawiony mężczyzna, który oznajmił, że przed chwilą Jaśko uderzył go głową w twarz. Był początek marca 2014 roku, godzina trzecia w nocy. Dwudziestoparoletni Krystian i Beata czekali na taksówkę pod krakowskim klubem Shine. W tym samym lokalu bawił się Jaśko. Do oczekującej na samochód pary w pewnym momencie podszedł Jaśko. Po krótkiej wymianie zdań uderzył Krystiana głową w nos. Ofiara doznała złamania kości nosa z przemieszczeniem. Jaśko początkowo nie przyznawał się do winy, przekonywał, że to on się bronił. Wyjaśniał, że tej nocy bawił się ze znajomymi, wypił 5-6 piw. Wychodząc, jeden z mężczyzn miał obrazić jego znajomą. Po chwili – według Jaśki - doszło między nimi do szarpaniny. W trakcie przesłuchania pytany, czy uderzył głową w twarz poszkodowanego, odpowiedział: "Jest to możliwe, ale nie pamiętam".W końcu jednak Jaśko przyznał się do winy, wyraził żal oraz poprosił o karę pięciu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata. I taką karę ostatecznie wymierzył mu sąd. Prokurator, wnosząc o ukaranie Jaśki z art. 157 kodeksu karnego dotyczącego naruszenia nietykalności cielesnej, zauważył, że mężczyzna był już wcześniej karany za to samo przestępstwo. Cały tekst przeczytacie tutaj: Kryptowaluty, groźby wobec dziennikarza i próba korupcji. Niedoszły prezydent Krakowa skazany  

Więcej…

Kto płaci za nagonkę? Kocurek mówi o inwigilacji. Padają nazwiska [WYWIAD]

Kto płaci za nagonkę? Kocurek mówi o inwigilacji. Padają nazwiska [WYWIAD]

02 października 2025 | 07:52

– Wszystkie te działania mają na celu to, by to Gibała był u władzy. Krakowianie jednak trzy razy nie dali się nabrać na pana Gibałę, nie nabiorą się i czwarty – mówi nam radny Bartłomiej Kocurek, który w ostatnich dniach stał się bohaterem "afery" związanej z próbą pozbawienia go mandatu radnego. Wojciech Jakubowski twierdzi bowiem, że Kocurek mieszka poza Krakowem, co jest podstawą do wygaszenia mandatu. Jako dowód przedstawia raport detektywistyczny. Radny jest innego zdania. Sprawą zajęła się komisja rady miasta. Kocurek wygłosił oświadczenie i wyszedł. Wcześniej zdążył jeszcze powiedzieć, że to cyrk, a w sali siedzą klauni. *** Kanał Krakowski: Zna Pan określenie: nie pierdo*ić się w tańcu? Bartłomiej Kocurek: Słyszałem. Ostatnio zyskał Pan miano radnego, do którego to określenie pasuje. I dobrze mi z tym. Choć nie wszystkim się podoba moja bezpośredniość. Przypomniał mi się artykuł w krakowskim portalu, który ma miłość (z angielskiego) w nazwie. Na przykład im się to bardzo nie podoba, że krytykuję niekompetencję opozycji. No ale być może nie każdemu jest to na rękę, że postępuję tak, jak pan redaktor powiedział na początku. Jestem jednak w takim wieku i mam już takie doświadczenie, że chyba mogę mówić prosto z mostu. Życzyłbym sobie, by wszyscy byli szczerzy. Tymczasem wiele osób próbuje ściemniać. Na przykład? Nawet niektórzy radni i niektórzy urzędnicy. Nie wspominając już o przebierańcach, którzy kręcą się po urzędzie miasta i udają, że jest jakaś epidemia. To jaką największą ściemę Pan usłyszał pod swoim adresem? Było tego dużo, ale największe to chyba taka, że jeden pan, podający się za dziennikarza, próbuje usilnie nam wmówić, że nie powinienem być radnym Krakowa, ale jednej z podkrakowskich gmin. Tymczasem jest już nawet opinia prawna w tej sprawie, że nie mógłbym być radnym innej gminy, bo moje centrum życiowe i moje prawa wyborcze, zarówno bierne, jak i czynne, są w Krakowie. Mimo to wspomniany pan bije pianę. Na szczęście, niewiele osób to w ogóle interesuje. Bartłomiej Kocurek Ale jakby na to nie patrzeć stał się Pan bohaterem jednej z największych afer lokalnej polityki. Ta afera, jak pan to nazwał, jest tylko w politycznej „bańce”. Natomiast ja nie łamię prawa, nie grożą mi żadne sankcje. A jeśli ktoś robi aferę z tego, że przykładam głowę do poduszki niekoniecznie tylko w jednym miejscu, to nie potrafię tego zrozumieć. Jeśli ktoś wysyła za mną jakichś podejrzanych ludzi, którzy robią mi zdjęcia, to nie wiem, czemu ma to służyć… Cel jest jeden: pozbawienie – i to za wszelką cenę i wszelkimi sposobami – prezydentury Aleksandra Miszalskiego. W żadnym momencie się Pan nie zorientował, że ktoś Pana śledzi? Gdybym się zorientował to – jak pan to ujął na początku – nie miałbym żadnych oporów, by wyjaśnić tym ludziom, co o tym myślę. Natomiast mnie nigdy nie przyszło do głowy, że ktokolwiek będzie śledził mnie i osoby z mojego otoczenia. Co więcej, nie jestem przekonany, że ci ludzie nie robią tego nadal. Ogląda się Pan za siebie? Ja się niczego nie obawiam. Zastanawiam się tylko, jak na przykład wychodzę na piwo, czy ktoś nie robi mi zdjęć i nie nakręci afery, że radny pije alkohol. Poza tym chyba nikt nie lubi być podglądanym, szczególnie w prywatnych sytuacjach. To jest obrzydliwe. Kogo interesuje, gdzie przebywam czy z kim i dokąd chodzę. Każdy ma prawo do prywatności. Czyli według Pana ta walka polityczna poszła za daleko? Oczywiście, że tak. Wynika to z tego, że pewien pan za wszelką cenę chce pozbawić mnie mandatu, a nie ma ku temu żadnych merytorycznych przesłanek i nie może tego zrobić w demokratyczny sposób. Nie może mnie złapać, że robię jakieś wały, kradnę, wydaję publiczne pieniądze czy dopuszczam się innych czynów zabronionych, zatem próbuje się chwytać innych, wątpliwych prawnie i moralnie metod, by mnie zdyskredytować. Zresztą mam wrażenie, że dzieje się tak w stosunku do całej koalicji rządzącej. Opozycja nie ma merytorycznych powodów, by uderzać w obóz rządzący, więc próbuje kreować jakieś tematy zastępcze. Po co? Cel jest jeden: pozbawienie – i to za wszelką cenę i wszelkimi sposobami – prezydentury Aleksandra Miszalskiego. Nie wymienia Pan nazwiska osoby, która wynajęła i „wysłała” za Panem detektywów, zatem ja to robię: chodzi o Wojciecha Jakubowskiego, radnego dzielnicy I Stare Miasto. Czym mu Pan zalazł za skórę? To jest znakomite pytanie, bo ja nie miałem z tym panem żadnych „przelotów”. Kilka razy zetknąłem się z nim na jakichś imprezach w dzielnicy, gdy kierowałem miejską instytucją. Później miałem z nim jedną dyskusję podczas sesji rady miasta. Nie przypominam sobie żadnego zdarzenia, w którym zrobiłbym mu coś złego, żebym go jakkolwiek obraził. Dziwna jest ta jego obsesja na moim punkcie. Może ma Pan innych wrogów, a on jest tylko narzędziem? Jak wspomniałem, tu nie chodzi tylko o mnie, ale o cały obóz rządzący, a ja do niego poniekąd należę, bo jestem radnym koalicji. Głównym celem jest oczywiście prezydent Miszalski. Nie czuję się w obowiązku odpowiadania i tłumaczenia się ludziom skazanym prawomocnym wyrokiem sądu. Rozpocząłem tę rozmowę wulgarnym stwierdzeniem, ale pasuje ono do wielu Pańskich wypowiedzi. Ostatnio podczas komisji, która się zebrała w Pańskiej sprawie, powiedział Pan: „bierzemy udział w przedstawieniu cyrkowym: są klauni, są różne postacie, które wzbudzają co najmniej politowanie”. Mocne słowa, jak na spotkanie otwarte dla mieszkańców. Cała ta wypowiedź tyczyła się grupy ludzi, którzy nie robią nic innego, tylko hejtują obóz władzy: a więc dwóch panów ubranych w jakieś dziwne białe kombinezony [Tomasza Borejzy i Grzegorza Krzywaka – dop. autor] i pana skazanego prawomocnym wyrokiem m.in. za groźby karalne, który akurat wtedy odgrywał rolę mieszkańca [Mateusza Jaśki – dop. autor]. A, i był też pan, któremu płaci pan Jan Hoffman [przewodniczący I Dzielnicy – dop. autor], który jest naczelnym jego portalu i który robił zdjęcia i filmował. Poza nimi i radnymi nie dostrzegłem na sali żadnych innych mieszkańców. Widać, opozycja ma problem z poparciem i zaangażowaniem w swoje hejterskie akcje zwykłych krakowian, skoro rolę mieszkańca musi grać skazany mężczyzna, pan J. Nie chciał Pan odpowiadać na pytania Jaśki. Nie czuję się w obowiązku odpowiadania i tłumaczenia się ludziom skazanym prawomocnym wyrokiem sądu. Obawia się go Pan? Nie. Z tego, co wiem, ma „zawiasy”, więc pewnie nie zdecyduje się na jakieś wyskoki, bo mógłby trafić do więzienia. CZYTAJ TAKŻE: Kulisy krakowskiej Lewicy. "Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman" [WYWIAD] Kto, według Pana, stoi za tą grupą, która – użyję młodzieżowego słowa – chce Pana „dojechać”? Myślę, że nie ma jednej osoby, która pociąga za sznurki. Ale jest wielu, którzy robią to w jednym celu, a jest nim to, by Łukasz Gibała został prezydentem Krakowa. Nie mam oczywiście żadnego dowodu, że Gibała to finansuje, ale zastanawiam się i pytam, skąd nagle taka wielka miłość Hoffmana do Gibały? Skąd nagle Hoffman krytykuje wszystko, co zrobi prezydent Krakowa? Skąd Hoffman ma pieniądze, by finansować założony przez siebie portal krytykujący władzę? Skąd ma pieniądze, by wydawać gazetę, w której skupia się wyłącznie na krytyce prezydenta? Jest wziętym prawnikiem. No tak, pożartować zawsze można. Natomiast, przeszło dwa lata temu, gdy był jeszcze w naszym obozie politycznym, także był wziętym prawnikiem i jakoś nie zauważyłem, by szastał groszem. Co więcej, powiem delikatnie, był człowiekiem wyjątkowo oszczędnym. A teraz nagle stara się być magnatem medialnym? Może tym przepływom finansowym powinien przyjrzeć się np. urząd skarbowy. Wszystkie te działania mają na celu to, by za niespełna cztery lata to Gibała był u władzy. Oczywiście, opozycja chciałaby, żeby nastąpiło to wcześniej, ale nie wierzę, że uda się przeprowadzić referendum w sprawie odwołania prezydenta, bo nie widzę ku temu żadnych powodów. Krakowianie trzy razy nie dali się nabrać na pana Gibałę, nie nabiorą się i czwarty. CZYTAJ TAKŻE: Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD]

Więcej…

Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD]

Krajobraz po sondażach w Krakowie. Ekspert: Bez zaskoczeń [WYWIAD]

30 września 2025 | 09:11

70% krakowian przeciwko referendum odwoławczemu prezydenta, więcej dobrych, niż złych ocen pracy Miszalskiego i wzrost poparcia dla Koalicji Obywatelskiej w Radzie Miasta – tak w skrócie wyglądają wyniki zeszłotygodniowych sondaży podsumowujących nastroje w krakowskiej polityce. Ogólnopolska Grupa Badawcza (OGB) – sondażownia, która najtrafniej przewidziała wyniki wyborów prezydenckich i parlamentarnych w Polsce, na zlecenie portalu LoveKrakow.pl przeprowadziła we wrześniu sondaż dotyczący krakowskiego samorządu. Gdyby wybory samorządowe odbyły się we wrześniu w pierwszej turze wyraźnie wygrałby Aleksander Miszalski, z kolei w drugiej niewielką, w granicach błędu statystycznego przewagę, uzyskałby Łukasz Gibała. Koalicja Obywatelska deklasuje inne ugrupowania w walce o Radę Miasta. Jednoczesnie krakowianie wyraźnie odrzucają pomysł referendum odwoławczego prezydenta. O skomentowanie wyników dla Kanału Krakowskiego poprosiliśmy Adriana Gaja* - eksperta marketingu politycznego, specjalizującego się w polityce samorządowej.   Artur Bakker-Kos: Gdyby ktoś dzisiaj przeczytał naszą rozmowę sprzed miesiąca, mógłby podejrzewać, że znał pan już wtedy wyniki sondaży dla portalu LoveKrakow.pl ws. referendum i popularności prezydenta. Adrian Gaj: (śmiech) zwłaszcza, że zostały przeprowadzone 3 tygodnie po wywiadzie. To już prędzej można podejrzewać zdolności profetyczne. Ale tak zupełnie serio, przecież nie ma tam żadnego zaskoczenia, jeśli tylko na chłodno spojrzy się na krakowską scenę polityczną. Dla wielu deklarowana w sondażu OGB popularność prezydenta Miszalskiego oraz niechęć do referendum była zaskoczeniem. Koalicja Obywatelska ciągle prowadzi w większości sondaży ogólnopolskich. W Krakowie Rafał Trzaskowski zdobył ponad 62% głosów w II turze, po dramatycznie słabej kampanii ogólnopolskiej. Nie minęło półtora roku od zdobycia samodzielnej większości przez Platformę w radzie miasta z ponad 40% wynikiem. Sondaż OGB daje im teraz nawet 45%. Nie będę powtarzał argumentów z naszej wcześniejszej rozmowy, ale w Krakowie nie wydarzyło się nic takiego, co wywołałoby emocję referendalną, więc te wyniki, dla wszystkich, którzy żyją poza twitterową bańką, nie mogą być zaskoczeniem. Zobacz: Fala z Zabrza dotrze do Krakowa? Ekspert: tworzą infrastrukturę [WYWIAD] Nic pana nie zdziwiło w wynikach sondaży? Moim zdaniem trochę niedoszacowany jest kandydat PiS na prezydenta. Nie ma możliwości, by w takim mieście jak Kraków kandydat największej partii opozycyjnej, i to po zwycięstwie prezydenta Nawrockiego, nie znalazł się finalnie na podium. Myślę, że część „pisowskich” głosów w sondażu OGB trafiła na konto radnego Gibały, bo ma rozpoznawalne nazwisko, które od lat buduje. W wyborach część wyborców jednak pójdzie za szyldem, na tym polega polaryzacja polskiej sceny politycznej. Gibała ostatnio mocno skręcił w prawo w swoim przekazie. To raczej chęć zwrócenia się do elektoratu antyestablishmentowego, który akurat w Polsce na ogół kojarzony jest z prawicą. Choć nie zawsze tak było – przecież swego czasu trzecią partia w Polsce było lewicowo-liberalne ugrupowanie Palikota. Zresztą Łukasz Gibała był wtedy jedną z twarzy tego ruchu. Dziś bez wątpienia elektorat antyestablishmentowy ma rys mocno, czasem nawet skrajnie, prawicowy, i to nie jest tylko polska specyfika. Z punktu widzenia marketingu politycznego – tam można „łowić”, stąd ten zwrot w prawo. Czyli nie powinniśmy się spodziewać Gibały 10 kwietnia pod Krzyżem Katyńskim? O to trzeba pytać pana radnego, ale byłbym szczerze zdziwiony. W poprzedniej rozmowie podkreślałem – radny Gibała jest mocno zdeterminowany i ma bardzo dobrych doradców, oni wiedzą, że trzeba „łowić” szeroko i przy okazji nikogo nie zrazić, co jest niezwykle trudne. Bo trzeba starać się pogodzić światopogląd, jednak większości krakowian najbliższy, czyli dość liberalny, czy nawet liberalno-lewicowy, ze specyficznym krakowskim konserwatyzmem, a do tego być antyestablismentowym. To prawdziwa polityczna i marketingowa alchemia! I jak, pana zdaniem, mu te polityczne miksturki wychodzą? Jeśli popatrzymy na sondaż OGB i założymy, że celem radnego Łukasza Gibały  jest doprowadzenie do referendum, potem odwołanie prezydenta Miszalskiego i zastąpienie go na najważniejszym fotelu w mieście, to widać, że na razie niezbyt to wychodzi, bo sondaż nie daje szans ani na doprowadzenie do referendum ani na odwołanie prezydenta. Ale też trzeba pamiętać, że jeszcze nie minęło nawet półtora roku od wyborów samorządowych, tu naprawdę nie było się o co przewrócić politycznie, a i opozycja dopiero niedawno zaczęła budować na nowo swoją infrastrukturę informacyjną. Zobacz: Żart, który pachnie prokuraturą. A Borejza w sandałach szczuje i poucza A propos tych wszystkich progibałowych pseudomediów, w Krakowie raczej powszechne jest odczucie, że dodatkowe kilka procent przeciwko referendum to zasługa „białych ludzików” i ich kompromitującego happeningu w urzędzie miasta, gdzie wpadli zamaskowani i psikali czymś z obklejonej butelki. Dwa dni po zestrzeleniu rosyjskich dronów nad Polską i niespełna tydzień po głośnym mordzie politycznym w USA. Wspomniałem wcześniej Janusza Palikota. Z czym pan go kojarzy? Ostatnio to chyba ze wspomnieniami z więzienia, bo wydaje je w krakowskim wydawnictwie. A tak to oczywiście ze szwindlem, piwem no i wymachiwaniem wibratorem oraz pistoletem na konferencji prasowej. I to jest ten obrazek, który już na zawsze przykleił się do Palikota. A chodziło mu wtedy o zwrócenie uwagi na naprawdę ważną sprawę – gwałty dokonywane na komendzie na osobach zatrzymanych. Nikt tego nie pamięta, wszyscy za to pamiętają wibrator. To jest ryzyko happeningu – czasem „kradnie” całe przesłanie, staje się memem. W mojej ocenie to jest lustrzana sytuacja. Czyli zgodzi się pan, ze „białe ludziki” przegrzały z hejtem? To niech ocenią mieszkańcy. Z PR-owego punktu widzenia powiem tak: jeśli przesłanie happeningu musisz tłumaczyć w czterech filmikach, to chyba coś poszło nie do końca tak jak powinno. To kontekst, nie intencje, jest w przekazie ważniejszy. Zobacz: Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD] Na naszych łamach PiS zapowiadał, że zbiórka podpisów pod referendum ruszy na przełomie roku, i że strategia będzie jedna: „byle nie Miszalski”. Tego typu założenie może mieć  sens, jeśli spojrzymy na ostatnie wyniki wyborów prezydenckich. Tylko trzeba pamiętać, ze samorządy to nie ogólnopolska polityka, i że nawet Karol Nawrocki wygrał minimalnie. To były całkowicie inne emocje. Wyobraża Pan sobie wspólne zbieranie podpisów przez radną Owcę, szefową partii Razem ręka w rękę z posłem Berkowiczem? Co musiałby zrobić prezydent, żeby połączyć przeciwko sobie nie tyle polityków, co wyborców tych partii? Czyli nadal nie ma „momentum”? Uważam, że nie tylko go nie było, ale i prawdopodobieństwo szybkiego referendum spadło po sondażach dla LoveKrakow.pl, a jeszcze bardziej po prezentacji studium metra. Co nie oznacza, że ktoś nie wpadnie na pomysł zbierania podpisów za dwa tygodnie czy na początku przyszłego roku. Każdy może zawiązać komitet referendalny w dowolnej chwili. Ale na teraz – opierając się na własnym doświadczeniu pracy dla samorządów oraz wynikach sondaży OGB – uważam, że to nie miałoby się prawa udać w najbliższych miesiącach. Wygłosił Pan odważną tezę. Metro pomoże Miszalskiemu? W redakcji uważamy, że nasze pokolenie nie dożyje otwarcia pierwszej linii. W końcu pojawiła się konkretna „big idea” z którą prezydent będzie utożsamiany i którą może ludziom opowiedzieć. Są konkretne terminy, przebieg – nawet opozycja z grubsza chwaliła przygotowanie założeń dwóch linii. Pytanie jak długo ta jedna „big idea” wystarczy i czy nie zostanie rozwodniona w przekazie oraz czy prezydent Miszalski pokaże sprawczość. A to będą na bieżąco oceniali mieszkańcy Krakowa. *Adrian Gaj – ekspert marketingu politycznego, od lat zajmuje się PR i komunikacją w samorządach, doradza wizerunkowo osobom publicznym. Pomaga wygrywać wybory na każdym szczeblu samorządu, odpowiadał również za działania komunikacyjne w zwycięskim referendum odwoławczym w jednym z małopolskich miast.

Więcej…

Kulisy krakowskiej Lewicy. "Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman" [WYWIAD]

Kulisy krakowskiej Lewicy. "Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman" [WYWIAD]

24 września 2025 | 07:46

– Pamiętają historię, gdy niegdyś mieliśmy już w Krakowie „dar Pomorza” w postaci Joanny Senyszyn, a teraz mamy drugi w postaci Marii Klaman na stanowisku wiceprezydenta – mówi nam Ryszard Śmiałek, szef małopolskiej Lewicy i wicewojewoda małopolski. W rozmowie z Kanałem Krakowskim mówi o swoim konflikcie z PO oraz odsłania kulisy krakowskiej Lewicy. *** Kanał Krakowski: Obraził się Pan na Aleksandra Miszalskiego i Platformę Obywatelską po tym, jak to Maria Klaman została wiceprezydentką Krakowa. Pan forsował inną kandydaturę. Żałuje Pan tamtej kłótni? Ryszard Śmiałek: Tamta kłótnia, jak pan to nazwał, miała zbyt duży wydźwięk medialny. Rzeczywiście, odbyły się wtedy niezbyt przyjemne konferencje prasowe, ale szybko załagodziliśmy ten drobny konflikt. Zerwał Pan jednak koalicję w radzie miasta. Na krótko. Jeśli prezydent będzie realizował dobrą dla miasta politykę, to może liczyć na pełne wsparcie miejskich radnych Lewicy, a jest ich obecnie czterech. Ja także wspieram Aleksandra Miszalskiego. Znamy się bardzo długo, jesteśmy przyjaciółmi. Natomiast tamte nieprzyjemne wydarzenia zostały sprokurowane przez byłego już dziś posła i byłego ministra Macieja Gdulę, który był wtedy współprzewodniczącym Lewicy, i to on wybrał Marię Klaman na zastępczynię prezydenta Krakowa. Ja optowałem za inną kandydaturą, na którą Miszalski się nie zdecydował. Zostałem więc postawiony w bardzo trudnej sytuacji, choćby przed lokalnymi strukturami partii, które były oburzone nominacją Klaman. Ludzie byli sfrustrowani. Pamiętają bowiem historię, gdy niegdyś mieliśmy już w Krakowie „dar Pomorza” w postaci Joanny Senyszyn, a teraz mamy drugi w postaci wspomnianej Klaman. Pan wskazywał na wiceprezydenta Krakowa… siebie. Była taka rozmowa z prezydentem. Moja kandydatura była też lansowana przez władze krajowe Lewicy. Jednak w pewnym momencie powiedziałem Miszalskiemu, że się wycofuję i zaproponowałem innych kandydatów, a – mówiąc precyzyjnie – kandydatki. Byłem już wtedy wicewojewodą, dopiero co wdrożyłem się w swoje obowiązki i uznałem, że powinienem zostać tu, przy Basztowej. Dotarło do mnie, że nie powinienem opuszczać tego stanowiska po zaledwie kilku miesiącach. I dziś naprawdę woli Pan urzędować tutaj niż na Placu Wszystkich Świętych? Tak. Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman. Mówienie, że jest z Lewicy, jest kłamstwem. Niemniej wtedy, razem z Włodzimierzem Czarzastym, mieliście pretensje o Klaman. Mieliśmy. Wskazał ją Gdula, którego dziś już nie ma w partii. Jego kariera jako ministra także szybko dobiegła końca. Nie mam pojęcia, skąd pojawiła się Klaman, skoro nie miała żadnych związków z Lewicą. Ona była po prostu związana z prezydentem Sopotu, Jackiem Karnowskim. To wszystko. Mówienie, że jest z Lewicy, jest kłamstwem. Ponoć jej związki z Lewicą rozpoczęły się w pociągu z Sopotu do Krakowa. No, mogło tak być. Proszę też pamiętać, że do tej pory nie została przyjęta do Lewicy, mimo złożonego akcesu. Nie jest członkiem naszej partii. Ryszard Śmiałek podczas przemówienia / fot. FB wicewojewody To zostawmy barwy partyjne z boku. Jak, po ponad roku, ocenia Pan Marię Klaman na stanowisku wiceprezydenta miasta? Trudno mi się wypowiadać merytorycznie, bo nie mamy zbyt wielu punktów stycznych do bezpośredniej współpracy. Nasze zakresy obowiązków są zupełnie inne. Wiem, że ona zajmuje się głównie polityką senioralną, mieszkalnictwem socjalnym i edukacją. Oczywiście rozmawiam na te tematy z różnymi środowiskami czy radnymi z różnych obozów i dochodzą do mnie głosy, że w sprawach mieszkalnictwa radzi sobie jako tako. W sprawach senioralnych jest już znacznie gorzej – ta współpraca wygląda po prostu bardzo słabo. W sprawach edukacji dostała mocne wsparcie od nowych władz wydziału edukacji, ale – słyszę od dyrektorów różnych placówek – mają do niej wiele zastrzeżeń, a czasem nawet i pretensji. Pan byłby lepszym wiceprezydentem? Ja na pewno nie zajmowałbym się tym zakresem, co Klaman. To wymaga specyficznej wiedzy, sporego doświadczenia. Zarówno ona, jak i ja, go nie mamy akurat w tych kwestiach. Nie podjąłbym się tego, co ona. CZYTAJ TAKŻE: Szef krakowskiej PO nie gryzie się w język! "Ogarnia mnie obrzydzenie" [WYWIAD] To jakie ma Pan ambicje polityczne? Hmm… Siedzi Pan sobie w fotelu wicewojewody, ale zakładam, że to nie jest szczyt marzeń. Wie Pan… marzenia mam takie, by służyć Polsce i jej obywatelom. By kraj się rozwijał, by ludziom żyło się lepiej. By nie musieli czekać w długich kolejkach do lekarzy, by mieli gdzie mieszkać, by były programy rządowe wspierające zarówno seniorów, jak i młodych ludzi, by zniwelować problemy związane z demografią… Mógłbym realizować cele, będąc w parlamencie, jako poseł. Ucieka Pan od odpowiedzi na moje pytanie. Gdzie się Pan widzi za dwa, trzy lata? Polityka jest nieprzewidywalna. Jeśli zostanę tutaj, gdzie jestem, będę szczęśliwy. Naprawdę to jest szczyt Pana ambicji?! Nie, ale jestem realistą. Poza tym dobrze się realizuję w administracji rządowej. Niemniej, gdyby wrócić do tego, co mówiłem przed chwilą, mógłbym realizować te cele, będąc w parlamencie, jako poseł. A chciałby Pan zostać przewodniczącym ogólnopolskiej Lewicy? Pytam, bo niedługo wybory? (śmiech) Na razie się powstrzymam, bo mamy całą masę znakomitych kandydatów. Na razie naliczyłem czterech: Krzysztof Gawkowski, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Marcin Kulasek i Tomasz Trela. Wszyscy są moimi przyjaciółmi, więc nie powiem panu, który jest najlepszy. Na razie nie wiadomo nawet, czy wystartują, bo zgłosili swoje kandydatury jeszcze nieoficjalnie. Oczekuję, że przyjadą i spotkają się z lokalnymi strukturami partii, przedstawią swoją wizję rozwoju… CZYTAJ TAKŻE: Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD] Nie dziwi Pana, że swojej gotowości nie zgłosił Włodzimierz Czarzasty? No właśnie, dlatego też nie chcę rozmawiać o osobach, które jeszcze nie są oficjalnie kandydatami. Rozumiem, że Czarzastego będzie Pan namawiał do startu? Z Włodkiem się znam wiele lat, przeszliśmy wspólnie przez bardzo trudne okresy Lewicy – także gdy ta była poza parlamentem – i jest moim serdecznym przyjacielem. Jest też znakomitym przewodniczącym, ale jego start jest powiązany z tym, czy zostanie marszałkiem Sejmu. Zobaczymy, jak się to wszystko potoczy. Pewnie trzeba poczekać do listopada. Największym problemem jest wyjście poza wielkie miasta. Jak obecnie wyglądają struktury krakowskiej Lewicy? 26 października odbędzie się zjazd organizacyjny Lewicy w Krakowie i wtedy wybierzemy nowe władze. W tej chwili trwa kampania sprawozdawczo-wyborcza i odbywają się wybory na tych najniższych szczeblach, czyli przewodniczących kół. Natomiast w samym Krakowie mamy ponad 300 aktywnych członków. Oni wybiorą delegatów, którzy następnie wybiorą lokalne władze partii i przewodniczącego. W tym roku odchodzimy od współprzewodniczących, bo – jak pokazała choćby historia i wydarzenia, o które pan pytał na początku wywiadu – ta formuła się nie sprawdziła. Czyli będzie jeden przewodniczący? Tak. Wiem, że na świecie są organizacje, w których występuje podział władzy, ale w Polsce jeszcze do tego nie dorośliśmy. Uważam, że nigdy nie powinno się zdarzyć, by taki Gdula podjął decyzję, nie konsultując jej ze mną czy innymi członkami partii, tylko poszedł do Miszalskiego i przedstawił mu swojego kandydata jako kandydata partii. Dlatego wracamy do jednego przewodniczącego, by nie było takich sytuacji. Jeden przewodniczący będzie miał autonomię w podejmowaniu decyzji i będzie rozwijał partię według swojego pomysłu. CZYTAJ TAKŻE: Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta” A jaki Pan ma pomysł na Lewicę w Małopolsce? Największym problemem jest wyjście poza wielkie miasta. W takim Krakowie, Warszawie, Łodzi czy Poznaniu dostajemy po kilkanaście procent głosów. Ale gdybyśmy wyjechali już 30 kilometrów poza Kraków, to to poparcie jest znikome. Tak więc największym wyzwaniem jest dotarcie do wyborców na wsiach i w małych miasteczkach.

Więcej…

24-latka o swojej pracy: "Całe miejsce jest przesycone erotyką" [WYWIAD]

24-latka o swojej pracy: "Całe miejsce jest przesycone erotyką" [WYWIAD]

19 września 2025 | 08:15

– Całe miejsce jest przesycone erotyką. Wszystko: światła, muzyka, stroje, mają sugerować jedno - dzisiaj zaliczysz. Każdy, kto tam wchodzi, doskonale wie po co – mówi nam Agata. – Jeden klient, któremu skończył się czas na prywatnym tańcu, nie chciał zapłacić za przedłużenie. W złości obsikał wszystkie ściany w pokoju. Dziewczyny musiały to sprzątać... Agata jest 24-letnią studentką, która skuszona ofertami pracy w jednym z krakowskich strip klubów, spróbowała swoich sił jako kelnerka. Podjęła tę pracę, by utrzymać się w drogim Krakowie. Zgrabna, o niewinnej twarzy i słodkim głosie, musiała wyróżniać się wśród personelu swoim wyglądem. Piękna, delikatna dziewczyna, która z pozoru zupełnie nie pasuje do świata nocnych lokali. Jednak to, co zobaczyła za kulisami, zmieniło jej spojrzenie na mężczyzn i związki. W wywiadzie z Kanałem Krakowskim opowiada o zdradach żonatych klientów, próbach przekupstwa i mrocznej stronie branży. *** Kanał Krakowski: Alkohol, narkotyki czy seks – które z tych trzech słów najmocniej oddaje atmosferę strip clubu? Agata: Seks, zdecydowanie. Całe miejsce jest przesycone erotyką. To oczywiste, że ludzie przychodzą tam właśnie dla tego. Dlaczego właśnie seks? Bo cała aura tego miejsca do niego nawiązuje. Wszystko: światła, muzyka, stroje, mają sugerować jedno – dzisiaj zaliczysz. Każdy, kto tam wchodzi, doskonale wie po co. Jakiego typu mężczyźni przychodzą najczęściej? Najwięcej jest żonatych. Bardzo często przychodzą w grupach, żartują, że oni „tylko patrzą”. Słyszałam setki razy: „kocham żonę, mam córkę, ja niczego nie potrzebuję”. A potem, dosłownie po pięciu minutach, taki facet już siedział w prywatnym pokoju z tancerką. A w prywatnych pokojach, pomimo to że, oficjalnie, granice są wyznaczone, można pozwolić sobie na o wiele więcej. Nie mówię o seksie, ale obmacywanie tancerki po ciele jest zdecydowanie dozwolone. Czy potrafisz po zachowaniu rozpoznać, kto przyszedł się bawić, a kto z desperacji? To widać od razu. Ci dla zabawy siedzą na głównej sali, zamówią drinka, pogadają, pośmieją się i wychodzą. Ich naprawdę trudno namówić na prywatny pokój i taniec, który kosztuje czasem niebotyczne pieniądze. A klienci z desperacji? Oni zamawiają alkohol od razu, i to w dużych ilościach. I po dwudziestu, trzydziestu minutach już lądują w pokoju z tancerką. fot. Pixabay A co z napiwkami dla Ciebie? Czy są po prostu formą wdzięczności, czy raczej próbą kupienia czegoś więcej niż obsługa? Oczywiście, że próbą kupienia. Niejeden klient dawał mi pieniądze i od razu pytał, czy nie świadczę usług seksualnych. Gdy odmawiałam, zaczynały się negocjacje: najpierw 500 zł, potem kilka tysięcy. Najwyższa kwota, jaką mi zaproponowano, to 20 tysięcy. I gdy mówię że klienci pytali o „świadczenie usług seksualnych”, to w rzeczywistości nie były to kulturalne pytania. Raczej w stylu: „Masz ekstra dupcię, chodźmy gdzieś, to pokażesz, jak nią popracujesz” Jak reagowałaś? Odmawiałam. Granice trzeba stawiać od razu. Ale niektóre dziewczyny po pracy wychodziły z klientami. Zdarzało się, że też kelnerki decydowały się na takie układy. Miałaś moment, że sama rozważałaś przyjęcie którejś z takich propozycji? Nie. To nigdy nie było zgodne z moimi wartościami. Wiedziałam, w to nie wejdę, bo to droga w jedną stronę: do zostania zwykłą prostytutką. Jak więc podchodziłaś do tej pracy: emocjonalnie czy kalkulacyjnie? Zimna kalkulacja. Zero sentymentów. Wszyscy wiedzą, czym jest to miejsce i po co tam przychodzą. Ja przychodziłam zarobić moją pensję, aby utrzymać się w Krakowie. Czy cokolwiek cię w tym kręciło? Poczucie władzy nad facetem, świadomość, że płaci za twoją uwagę? Nie, wręcz przeciwnie. Bardziej mnie to odrzucało i wzbudzało odruch wymiotny. Po takiej pracy zaczynasz patrzeć na facetów inaczej. Widzisz, że ogromna część z nich zdradza, i to szybko, bez wahania. To zmienia spojrzenie na relacje. Czy ta praca sprawiła, że patrzysz na seks bardziej cynicznie? Tak. Zdecydowanie. A czy nauczyła cię, że każdy ma swoją cenę? To zależy od wartości danej osoby. Większość dziewczyn – tak, miała swoją cenę. Ale były też takie, których nie dało się kupić. Pamiętam klienta, który proponował 25 tysięcy za mocne praktyki BDSM. Dziewczyna odmówiła. Ale większość w końcu się łamała. Słyszałaś pytanie: „Kiedy sama wyjdziesz na rurę?” Oczywiście, zdarzyło mi się usłyszeć takie pytania. Odpowiadałam, że to nie należy do moich obowiązków i nie będzie. Nie planowałam być tancerką. To sprzeczne z moimi poglądami. Jak reagowałaś na pożądliwe spojrzenia klientów? Obrzydzało mnie to. Czułam się jak mięso. Ile razy w nocy ktoś poklepał Cię po tyłku, albo próbował obmacywać, traktując to jako normę w takim miejscu? Średnio 4-5 razy podczas 10-godzinnej zmiany. Obrzydliwe Najgorsza noc w pracy? Duża grupa Hiszpanów, około piętnastu. Wzięli najtańsze pakiety na prywatne pokoje. W ciągu dziesięciu minut pięć tancerek zgłosiło, że próbują wymusić seks mimo odmów. Ochrona musiała interweniować. A inne sytuacje, które zapadły Ci w pamięć? Jeden klient, któremu skończył się czas na prywatnym tańcu, nie chciał zapłacić za przedłużenie. W złości obsikał wszystkie ściany w pokoju. Dziewczyny musiały to sprzątać. Wychodząc, rzucił jeszcze: „każdy ma znać swoje miejsce”.  Wydaje mi się, że niektórzy  faceci w takich miejscach, lubią czuć się władcami i czują satysfakcję z poniżania dziewczyn. Czy kelnerki są zachęcane, by pić z klientami? To zależy od klubu. W niektórych obowiązuje zakaz alkoholu. Ale w innych jest wręcz przeciwnie. Kelnerka, która pije z klientami, sprzedaje więcej. Widziałam dziewczyny, które kończyły zmianę kompletnie pijane i wychodziły z klientami dorabiać w łóżku. fot. Pixabay A narkotyki? Bardzo powszechne. Po każdym wejściu do toalety nie dało się nie zauważyć naćpanych ludzi: pracowników i klientów. Właściciele przymykali oko, ale w jakiś sposób zawsze wiedzieli o potencjalnej kontroli Policji. Zawsze 20 minut przed kontrolą lokal był „czysty”. Czy klienci próbowali cię odurzyć alkoholem lub narkotykami? Tak. Zamawiali drinki, niby dla mnie, i mówili: „napijmy się razem”. Ale ja nie piłam w pracy w ogóle, więc nic z tego. Za to widziałam, jak dziewczyny wychodzą “na papierosa” z klientami, a potem ich oczy wyglądają jak pięciozłotówki. Jakie narkotyki są najpopularniejsze wśród dziewczyn? Amfetamina, bo jest stosunkowo tania i pomaga przetrwać 5-6 nocnych zmian w tygodniu. A najbardziej perwersyjna prośba klienta? Jeden chciał, żeby oprócz dziewczyn, sprowadzić mu też chłopaków do pokoju. Inny, żeby tancerka poszła dużo dalej, niż regulamin pozwala. Zdarzyło się też, że pijana tancerka sama zaczęła rozbierać klienta i proponować mu seks. Ochrona musiała reagować. Przejdźmy do krakowskiej specyfiki. Dużo mówi się o praktykach „czyszczenia kont” Słyszałaś o dosypywaniu środków odurzających klientom do drinków, żeby wydawali więcej? Przed rozpoczęciem pracy w klubie, słyszałam bardzo dużo takich plotek, ale w praktyce, z mojej obserwacji, jest inaczej. Po pierwszym zamówieniu klient dostaje welcome shoty, oczywiście z najtańszą wódką lub wiśniówką, a potem kelnerki donoszą mu kolejne. Połączenie takiej mieszanki z piwem, sprawia, że delikwent jest bardzo szybko upity do nieprzytomności, w jednym momencie urywa mu się film, więc o wiele łatwiej wyciągnąć pieniądze. Dosypywanie u ciebie nie miało miejsca? Nie, to się nie po prostu nie opłaca. Czyli na większość facetów wystarczy zwykły alkohol? Mówiąc wprost: trochę wódki i zapominają o całym świecie? Nie tylko alkohol gra tu rolę, ale i zachowanie dziewczyn. Są przeszkolone, by dopytywać każdego o kluczowe rzeczy i działać według schematu szefostwa. Pytasz o prywatne szczegóły z życia, o to jak mu się układa w domu. Facet myśli, że naprawdę chcesz go poznać i jesteś nim zainteresowana. A potem wyciągnięcie z każdego kasy, jest już bardzo proste. Najwięcej pieniędzy, jakie klient zostawił w jedną noc? Około 40 tysięcy. Był pijany jak trup, następnego dnia musiał być w niezłym szoku. Czy ta praca sprawiła, że zaczęłaś gardzić mężczyznami? Trochę tak. Widzisz, jak prości są w obsłudze, jak płytcy. Manipulowanie nimi to tylko kwestia wyuczonego schematu. A jakie były najgorsze momenty? Przymilanie się pijanemu oblechowi czy udawanie, że nie widzisz jak dziewczyny czyszczą mu konto? Gorsze było patrzenie, jak ktoś totalnie pijany jest dalej ciągnięty za portfel. Raz widziałam, jak pijany student został przeszukany przez tancerkę, która wyciągała mu telefon, by sprawdzić konto, czy coś jeszcze mu nie zostało. Udawanie, że tego nie widzę, było trudne. Czy praca w klubie to pierwszy krok do prostytucji? Tak. Dziewczyny przychodzą z nastawieniem: „nigdy tego nie zrobię, mam granice, to tylko taniec”. Ale kiedy widzą, że koleżanka w jedną noc zarobiła kilkanaście tysięcy, zmieniają zdanie. To bardzo szybkie i łatwe pieniądze. Jak ta praca wpłynęła na twoje życie? Pozytywne były tylko zarobki. Dziewczyny z doświadczeniem zarabiają w miesiąc tyle, ile inni przez pół roku. Negatywne, to zdecydowanie utrata zaufania do facetów, a moje podejście do związków stało się o wiele bardziej cyniczne. Bardzo ciężko będzie mi zaufać jakiemukolwiek mężczyźnie, wiedząc, że po kilku drinkach, zmienia się w napaloną świnię i zapomina o wszystkim, co obiecywał ukochanej partnerce w domu.

Więcej…

Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD]

Polityk PiS zapowiada ofensywę: "Wszyscy, byle nie Miszalski i jego klakierzy" [WYWIAD]

18 września 2025 | 11:46

– Jeśli wspólnym celem będzie uwolnienie Krakowa od tej dziadowskiej władzy, to nie widzę przeciwwskazań, by utworzyć kolację od lewa do prawa: z PiS-em, Konfederacją, Razem, Gibałą i lokalnymi stowarzyszeniami – mówi nam Michał Drewnicki, polityk PiS i rzecznik klubu radnych. W rozmowie z Kanałem Krakowskim odpowiada na zarzuty o uprawianie politycznego kibolstwa oraz jednoznacznie ocenia rządy zarówno Jacka Majchrowskiego, jak i Aleksandra Miszalskiego. ***  Kanał Krakowski: Spokorniał Pan. Michał Drewnicki: Możliwe. Sądzę, że wiek robi swoje. Radnym zostałem mając 24 lata, a wie pan, jak to wtedy jest – każdy chce chwycić Pana Boga za nogi. Później jednak przychodzi bardziej dojrzały ogląd rzeczywistości. Teraz mam 35 lat, nadal mam sporo energii, ale już nie zajmuję się tematami, które są poza moim zasięgiem. Niegdyś mówili o Panu „Jacek Kurski krakowskiej polityki”. Cięty język, błyskotliwe riposty, agresywny styl wypowiedzi. Teraz odnoszę wrażenie, że stracił Pan rezon. (śmiech) Wypowiadam się mniej, ale ostrzej. Zacząłem nagrywać krótkie wideo-rolki które uderzają w krakowskie władze za konkretne rzeczy. Natomiast pana spostrzeżenie odnośnie częstotliwości trochę wynika też z tego, że mam dwójkę małych dzieci, dwie córeczki. Razem z żoną podzieliliśmy się tak, że ona poszła do pracy na etat, a ja mam własną działalność gospodarczą, więc częściej jestem w domu i zasadniczo to właśnie ja zajmuję się dziećmi. To zabiera sporo czasu i energii. Natomiast moje idee i twarda postawa są niezmienne. No ale jak się chce być liderem opozycji, to nie można być potulnym barankiem. Nie jestem i nie zamierzam nim być, dlatego niebawem ruszę z ofensywą. Mam zamiar bardzo mocno punktować koalicję rządzącą w Krakowie – prezydenta Miszalskiego, Platformę Obywatelską. Do tej pory mieli taki „miesiąc miodowy”, podczas którego mogli pokazać swoje możliwości. Nie pokazali jednak niczego dobrego. Czas więc skończyć z pobłażaniem! Teraz nadchodzi moment, by zacząć twarde punktowanie. Byłem bardzo dużym krytykiem Majchrowskiego. Nie sądziliśmy, że może być gorzej. A jest! Czyli właśnie zapowiada Pan akcję „referendum”? Podejrzewam, że jest ono bardzo prawdopodobne. W tym roku czy w przyszłym? Musi się na to złożyć wiele czynników. Przede wszystkim nie może być to referendum partyjne. Mówiąc wprost: my, jako Prawo i Sprawiedliwość, zapewne nie będziemy go inicjować. Ta inicjatywa powinna wyjść od mieszkańców, którzy nie są związani z partiami politycznymi. Te mogą się ewentualnie włączyć w ruch obywatelski. Na razie nie wiem, czy taka energia wśród mieszkańców się pojawi, ale jest to coraz bardziej prawdopodobne. Jeśli tak się stanie, nie wykluczam, że akcję zbierania podpisów zaczniemy na przełomie roku. Michał Drewnicki z córką / fot. archiwum prywatne Czyżby właśnie Pan powiedział, że twarzą kampanii referendalnej będzie udający bezpartyjnego Łukasz Gibała? Nie wiem, czy on, raczej nie. To muszą być wszystkie środowiska, złączone w jednym celu i w tej idei, że nie zgadzają się na takie upolitycznienie miasta, na taką inercję, na taki brak wizji. Można się nie zgadzać z programem jakiejś partii, ale Platforma Obywatelska w tej chwili nie realizuje żadnego programu. Oni po prostu działają, trwają, zajmują kolejne stołki, a komunikacja miejska jeździ coraz gorzej, brakuje pieniędzy na inwestycje, obcięto pieniądze dla przedszkoli, w życie weszły kolejne podwyżki i już mówi się o następnych. Tych tematów naprawdę jest bardzo dużo. Miało być lepiej niż za Jacka Majchrowskiego, a jest znacznie gorzej. Tęskni Pan? To jest za duże słowo, bo ja byłem bardzo dużym krytykiem Jacka Majchrowskiego. Natomiast nie sądziliśmy, że może być gorzej. A jest! Czyli chcecie powtórzyć manewr, który wystąpił w wyborach prezydenckich. Wtedy mówiliście: wszyscy, byle nie Trzaskowski. Teraz będzie: wszyscy, byle nie Miszalski? To jedyna szansa na zmianę w Krakowie. To musi wyjść „od dołu”. Sądzę jednak, że zaraz to nastąpi, bo urzędujący prezydent razem ze swoimi klakierami z rady miasta przekroczą pewien próg niezadowolenia mieszkańców i ludzie sami będą chcieli doprowadzić do odwołania Miszalskiego. Każda jego decyzja nas do tego przybliża. W tej chwili największym zagrożeniem dla Krakowa jest Miszalski i jego ekipa z PO. Z Łukaszem Gibałą jesteście już przyjaciółmi? Nie, ja nie mam przyjaciół w polityce. Dobrych znajomych, czy kolegów już tak. To jakby go Pan nazwał? Prywatnie go bardzo lubię. Lubimy sobie rozmawiać w sali obrad, natomiast do tej pory nie mieliśmy przyjemności współpracować przy większych projektach, poza jakimiś doraźnymi na sesji rady miasta. Ale w sprawie referendum zagracie do jednej bramki? W taką sprawę musieliby się zaangażować wszyscy: od zwykłych mieszkańców, ruchów obywatelskich, przez PiS, Konfederację, stowarzyszenie Łukasza Gibały i inne lokalne stowarzyszenia. Nie przeszkadza Panu taki miszmasz: od skrajnej lewaczki Aleksandry Owcy z partii Razem po skrajnego prawaka Konrada Berkowicza z Konfederacji? Jeśli wspólnym celem będzie uwolnienie Krakowa od tej dziadowskiej władzy, to nie widzę przeciwwskazań. To takie kibolskie podejście, gdy chuligani dwóch znienawidzonych drużyn jednoczą się, by wspólnie śpiewać: „jeb*ć policję!”. Nie. Powiedziałbym, że to jest właśnie uprawianie pewnej koncyliacyjnej polityki wszystkich środowisk, gdzie nie liczą się partyjne interesy, ale dobra zmiana, która musi w Krakowie nastąpić. W tej chwili największym zagrożeniem dla Krakowa jest Miszalski i jego ekipa z PO, dlatego musimy się zjednoczyć wokół wspólnego celu: by ich odwołać. CZYTAJ TAKŻE: Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta” Przed chwilą powiedział Pan, że Platforma nie realizuje programu, bo go nie ma. Jaki w takim razie będą mieć program ruchy, które chcą odwołać Miszalskiego? Trudno o wypracowanie czegokolwiek przy tak skrajnych poglądach, od lewa do prawa. Wygląda to więc tak, jakbyście skupiali się wyłącznie na destrukcji, nie proponując żadnych konkretnych rozwiązań dla Krakowa. To są dwie zupełnie różne rzeczy. Pierwsza to odwołanie prezydenta i tutaj nasz cel jest wspólny. Druga to późniejsze rządzenie. Jeśli dojdzie do odwołania, to odbędą się demokratyczne i uczciwe wybory, w których wystartuje kandydat PO, PiS, może Łukasz Gibała – i będziemy rywalizować na równych warunkach. Każdy przedstawi swój program i to mieszkańcy zdecydują, kogo chcą w fotelu prezydenta. No to właśnie o tym zdecydowali ponad rok temu. Wygrał Miszalski, trzeci raz z rzędu przegrał Gibała. A kandydat PiS, Łukasz Kmita, nie załapał się nawet do II tury. Miszalski wygrał bardzo małą różnicą głosów. Jestem przekonany, że gdyby wybory odbyły się dziś, kandydat PO by je przegrał. To trochę taka "gdybologia". To spójrzmy na fakty. A te są takie, że Platforma zawiodła oczekiwania. I to najbardziej swoich wyborców. Tych, którzy głosowali m.in. na Miszalskiego. I to jest ta siła, która może zdecydować o referendum. Zebranie 60 tysięcy „pełnoprawnych” podpisów też nie jest proste, ale sądzę, że każdy dzień nas przybliża do tego celu. Jeśli Miszalski nie weźmie się do pracy, to go odwołamy. Michał Drewnicki podczas konferencji pasowej przed UMK / fot. archiwum prywatne Ma Pan już gotową kartkę i długopis, by zbierać podpisy? Jak zapadnie decyzja, by to robić, to wezmę kartę, długopis i wyjdę na ulice. Natomiast najpierw musi też dojść do ponadpartyjnego porozumienia. W przypadku PiS zdecydować musi prezes Jarosław Kaczyński. Myśli Pan, że zacznie mówić wspólnym językiem z Adrianem Zandbergiem i Sławomirem Mentzenem? Tego nie wiem. Natomiast taka „koalicja” byłaby potrzebna wyłącznie do tego, by odwołać prezydenta z Platformy. Dziś nie chcę mówić, czy do niej dojdzie. Podchodzę do tego bardzo spokojnie. CZYTAJ TAKŻE: Szef krakowskiej PO nie gryzie się w język! "Ogarnia mnie obrzydzenie" [WYWIAD] Na koniec, jaką ocenę w dziesięciostopniowej skali dałby pan Miszalskiemu za rok i cztery miesiące rządów? Trzy. Czyli można jeszcze coś zrobić gorzej? Powiem tak – jedyną rzecz, którą Miszalski zrobił lepiej niż Majchrowski, to to, że wyszedł do ludzi. Majchrowski o to nie dbał, tylko zamknął się w gabinecie za parą drzwi. Miszalski organizuje Ławki Dialogu, potrafi rozmawiać z mieszkańcami. To jest jedyny plus jego prezydentury. To, żebyśmy mieli punkt odniesienia, jaką ocenę dałby pan Majchrowskiemu? Cztery na dziesięć. Czyli jednak pan tęskni. Nie, nie. Broń Boże.

Więcej…

Urząd wprowadza nowe procedury po ataku. "Wyciągnęliśmy wnioski" [WYWIAD]

Urząd wprowadza nowe procedury po ataku. "Wyciągnęliśmy wnioski" [WYWIAD]

17 września 2025 | 17:42

- Wyobrażałem sobie inną reakcję, dlatego wprowadziliśmy już działania naprawcze - tak zachowanie strażników i ochrony urzędu komentuje sekretarz miasta Antoni Fryczek. Zapewnia, że teraz służby porządkowe będą działać sprawniej i bardziej zdecydowanie. - Liczę, że sprawcy poniosą konsekwencje prawne, o których zadecyduje sąd - dodaje. Przypomnijmy, do groźnego incydentu doszło w piątek, gdy do magistratu wkroczyło dwóch przebranych w kombinezony, zamaskowanych i pobudzonych mężczyzn. Na dzienniku podawczym rozpylili nieznaną substancję. Zaczepiali także pracowników magistratu. Później tłumaczyli, że był to... happening.  CZYTAJ TAKŻE: "Ja tu panią odkażę". Białe ludziki tłumaczą się z ataku w urzędzie Rozmawiamy z sekretarzem miasta, który sprawuje nadzór m.in. nad Strażą Miejską Miasta Krakowa oraz Wydziałem Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego. Kanał Krakowski: Jak Pan ocenia piątkowy „happening”, gdy dwóch zamaskowanych ludzi weszło do urzędu i rozpyliło nieznaną substancję? Antoni Fryczek: Bardzo krytycznie. Uważam, że zostały przekroczone granice jakiegokolwiek „performance’u”. Rozumiem, że osoby, które to zorganizowały, mogły się dobrze bawić, ale dla wielu pracowników sytuacja wyglądała poważnie i nie było im do śmiechu. Pracownice z dziennika podawczego, gdzie doszło do incydentu, bardzo to przeżyły – nie tylko w chwili zdarzenia, ale także długo później. Byliśmy z nimi w stałym kontakcie przez cały weekend, bo wiedzieliśmy, że wymagają wsparcia. Jedna z pracownic przyznała, że gdyby nie zaplanowany od poniedziałku urlop, nie wie, czy przyszłaby do pracy. Trzeba też pamiętać, że poza pracownikami w sali przebywały dwie osoby postronne – mieszkańcy, którzy przyszli załatwić swoje sprawy. Na co skarżyły się pracownice? Rozmawiałem z nimi godzinę po zdarzeniu i wciąż skarżyły się na ból głowy. Dziś podejrzewam, że wynikało to raczej ze stresu niż z działania niebezpiecznej substancji, ale dolegliwości były realne. Pracownice potwierdziły na piśmie, że czuły się zagrożone i chcą być przesłuchiwane nie tylko w charakterze świadków, lecz także jako poszkodowane. Czy straż miejska i ochrona urzędu zareagowały prawidłowo? Wyobrażałem sobie inną reakcję, dlatego wprowadziliśmy już działania naprawcze. Przypomnę, że od trzech lat w Polsce obowiązuje drugi stopień alarmowy w zakresie zagrożeń terrorystycznych. Trudno zaakceptować, że w takiej sytuacji ktoś może bezkarnie rozpylać nieznane substancje w budynku urzędu. To wcale nie było takie zabawne, jak przedstawiali to sprawcy. Natomiast strażnikom miejskim zabrakło po prostu zwykłego zdrowego rozsądku, ale wnioski już wyciągnęliśmy, a procedury zostały skorygowane. CZYTAJ TAKŻE: Krakowianie potępiają incydent w urzędzie. "To już terroryzm" Jak teraz strażnicy miejscy i służby porządkowe mają reagować na podobne zdarzenia? Jeżeli ktokolwiek wyciąga nieznaną substancję, powinna ona zostać natychmiast zabezpieczona, a na miejsce musi zostać wezwana policja. Czy w piątek wezwano policję? Tak. Oczekuję teraz, że policja przeanalizuje ten incydent pod kątem aktualnych zagrożeń. Przypomnę raz jeszcze, że w kraju obowiązuje drugi stopień zagrożenia terrorystycznego ogłoszony przez Prezesa Rady Ministrów. Tolerowanie sytuacji, w której performerzy przeprowadzają akcję mogącą być odebraną jako zagrożenie zdrowia i życia, jest skrajnie nieodpowiedzialne. Liczę, że sprawcy poniosą konsekwencje prawne, o których zadecyduje sąd.

Więcej…

Szef krakowskiej PO nie gryzie się w język! "Ogarnia mnie obrzydzenie" [WYWIAD]

Szef krakowskiej PO nie gryzie się w język! "Ogarnia mnie obrzydzenie" [WYWIAD]

17 września 2025 | 07:11

– Czytając wpisy Łukasza Gibały ogarnia mnie obrzydzenie. Jest człowiekiem nie tylko niewiarygodnym, ale i pozbawionym skrupułów i honoru – mówi szef krakowskiej Platformy Obywatelskiej Szczęsny Filipiak. – Metody, którymi się posługuje, to metody mafijne - dodaje. W wywiadzie dla Kanału Krakowskiego Szczęsny Filipiak opowiada także o wyborach na szefa partii oraz ocenia działania Aleksandra Miszalskiego i jego zastępców. *** Kanał Krakowski: Nie spodobał się Panu nasz tekst o wiceprezydencie Łukaszu Sęku, w którym napisaliśmy, że niszczy krakowski sport. Awanturował się Pan o to po nocach w komentarzach. Szczęsny Filipiak: Zwróciłem tylko uwagę, że nie podoba mi się taka narracja. Krytyka była nadmierna i niezasłużona. Pierwszy rok i cztery miesiące nowej prezydentury w Krakowie pokazały, że akurat wiceprezydent Łukasz Sęk jest osobą bardzo mocno decyzyjną, odbywa mnóstwo efektywnych spotkań, naprawia rzeczy, które do tej pory nie funkcjonowały, i ma doskonałe pomysły na krakowski sport. Czyli nie jest to najsłabszy zastępca prezydenta Aleksandra Miszalskiego? Uważam, że jest najlepszy! Pozostała trójka jest słabsza? Łukasz Sęk zdecydowanie najbardziej dowozi swoje tematy i posunął się najdalej w rozwiązywaniu problemów. No to przelećmy lotem błyskawicy przez pozostałych. Stanisław Kracik najlepsze lata ma już za sobą. Stanisław Kracik to na pewno osoba o wielkim doświadczeniu. I owszem, możemy powiedzieć, że jest najdojrzalszym wiceprezydentem, ale jest też najbardziej doświadczonym, szczególnie w zakresie, którym się zajmuje. To człowiek sukcesu, jeśli chodzi o prowadzenie samorządu w przeszłości. Maria Klaman przyjechała z Sopotu i do tej pory chyba nie ogarnęła specyfiki Krakowa. Maria Klaman ma bardzo świeże spojrzenie, młodość i energię. Ma też chyba największy zakres obowiązków ze wszystkich wiceprezydentów i zajmuje się wiecznie niedoinwestowanymi: edukacją i mieszkalnictwem, w tym socjalnym i dodatkowo sprawami społecznymi oraz ochroną zdrowia. Myślę, że w przyszłości te wszystkie dziedziny nie powinny podlegać jednemu zastępcy. Stanisław Mazur sprawia wrażenie, jakby nadal prowadził kampanię wyborczą. Stanisław Mazur ma takie momenty, w których wydaje się, jakby się zastanawiał, czy to przypadkiem nie on jest prezydentem i nie ma już żadnego przełożonego. Natomiast jego wielką zaletą jest zaplecze intelektualne. Otacza go wielu fachowców. Mam wrażenie, że oni wszyscy jeszcze nie pokazali pełnego potencjału, ale wkrótce się o nim przekonamy, bo pracują nad bardzo ważnymi rzeczami: planem ogólnym i strategią. Wiceprezydent Stanisław Mazur to pilotuje. Oczekiwania wobec prezydenta są takie, że nagle Kraków ma mieć złocone kopuły i wykładany diamentami bruk. Często słychać opinie, że prezydent otoczył się najsłabszymi zastępcami w najnowszej historii Krakowa. Najważniejsze jest to, by oni sami oszacowali – a doskonale to wiedzą po roku i czterech miesiącach – jakie wyzwania są przed Krakowem na kolejne cztery lata. I wtedy muszą sami sobie odpowiedzieć na pytanie, czy podołają tym wyzwaniom. Na przykład taka budowa metra oraz Trasy Zwierzynieckiej to są olbrzymie wyzwania. Biorąc pod uwagę, że już na starcie są opóźnienia… No to chyba nie muszę niczego dopowiadać? Tylko dopytuję. Na pewno każdy wiceprezydent ma swoją, specyficzną metodę działania. Będę się upierał przy tym, że rok i cztery miesiące, szczególnie po blisko 22 latach rządów prof. Majchrowskiego, to nie jest czas, po którym należy oceniać nowe władze. Na to przyjdzie czas po minimum dwóch, może nawet trzech latach rządów. Przyczyna jest prosta – proszę zobaczyć, w jakim stanie finansowym Prezydent Aleksander Miszalski przejął Kraków. Najpierw musi się uporać z deficytem operacyjnym oraz ustabilizować zadłużenie miasta oraz dokończyć projekty rozpoczęte przez poprzednika. Dopiero wtedy prezydent Miszalski i jego ekipa w pełni będą mogli ustawiać Kraków na nowo i w stu procentach realizować swoją wizję miasta. Czyli jak długo jeszcze Miszalski zamierza zrzucać winę za wszystkie niepowodzenia na swojego poprzednika? Ależ nikt nie zrzuca winy na Majchrowskiego! Ja tylko mówię, że zastaliśmy Kraków w takim, a nie innym stanie i musimy to uporządkować. Prezydent Majchrowski, szczególnie w ostatniej fazie swojego urzędowania, chciał zrobić bardzo dużo rzeczy, które – w mojej ocenie – mogły poczekać. Mam na myśli choćby budowę Centrum Muzyki… Gdyby nie rozpoczął tych inwestycji, to mogłoby się z nimi stać to samo, co z planowanym basenem olimpijskim, który został skasowany przez nowe władze. Prezydent miasta dbający o dobrostan mieszkańców powinien był zwrócić uwagę, ile pieniędzy tracimy w związku z reformami, które wprowadził PiS, i o ile mniej pieniędzy dostają samorządy. Wiedząc to, nie powinien rozpoczynać żadnych dużych inwestycji. Niestety stało się tak, że je rozpoczął, zaciągnął różne zobowiązania, dodatkowo rozpędzając zadłużenie miasta. Profesor Majchrowski miał do dyspozycji między 1,5 a 2 miliardy, poza stałymi zobowiązaniami i tymi środkami mógł w niemal dowolny sposób dysponować. Prezydent Miszalski ma dziś do dyspozycji na realizację swoich zobowiązań maksymalnie 700–800 milionów, a jeszcze nie wiadomo o ile więcej pieniędzy od zaplanowanych kwot, trzeba będzie wydać na rozpoczęte inwestycje. CZYTAJ TAKŻE: Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta” Jaką ocenę, w szkolnej skali, wystawiłby Pan Miszalskiemu jako prezydentowi miasta? Nie będę się w to bawił. Nalegam. Bardzo dobrą. Czyli jest już niewiele do poprawienia. Rozumiem, że oczekiwania wobec prezydenta są takie, że nagle Kraków ma mieć złocone kopuły i wykładany diamentami bruk, ale to tak nie działa, niestety. Prezydent Miszalski wykonał niesamowity progres w poznaniu miasta i jego mechanizmów. Wcześniej był posłem i miejskim radnym, ale poznanie milionowego miasta od strony władzy wykonawczej to całkowicie nowe doświadczenie. Już po tak krótkim czasie widać, że magistrat zaczyna być coraz lepiej naoliwioną maszyną. Metody, którymi się posługują Gibała i jego otoczenie, to metody mafijne. Może, gdyby w fotelu prezydenta siedział Łukasz Gibała, ta maszyna działałaby szybciej i lepiej? Łukasza znam wiele lat. Przecież kiedyś był szefem krakowskich struktur partii, w której ja jestem od 18 lat. Miał więc w swoich rękach władzę w tej partii, miał w swoich rękach dwie kadencje bycia posłem na Sejm i… wszystko mu z tych rąk wypadło. Więc dzisiaj zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby był prezydentem, to szybciej by mu to wypadło z rąk, niż komukolwiek się wydaje. Dzisiaj, czytając jego wpisy, jego złośliwości wobec prezydenta Miszalskiego, wobec Platformy Obywatelskiej, której był przewodniczącym i członkiem, ogarnia mnie obrzydzenie. Wobec wielu ludzi jest bardzo złośliwy, agresywny, a bywa, że i żałośnie zgryźliwy. Jest to człowiek całkowicie niewiarygodny. Mówi, że nie uprawia polityki, a jego działalność to właściwie wyłącznie uprawianie polityki, brudnej polityki! Mówi, że jest bezpartyjny, a jego działalność to działalność partyjna w najczystszej postaci, tyle że pod płaszczykiem stowarzyszenia. Mówi, że jest niezależny, tymczasem brata się z Konfederacją i PiS-em, szukając u nich poparcia. Naprawdę trzeba być ślepym i głuchym, by nie zauważyć, jak cyniczną politykę uprawia Łukasz Gibała, jak manipuluje faktami. Porównał ostatnio środowisko Prezydenta Miszalskiego do sycylijskiej mafii, ale – jeśli już używamy takiej nomenklatury – to on i jego otoczenie działają właśnie jak mafia. Metody, którymi się posługują, to metody mafijne, bo jak inaczej nazwać jego metody wywracania swoistego porządku w mieście?! Używając podobnego języka co Konfederacja czy PiS, narracja Gibały brzmi jak narracja środowisk znanych z łamania konstytucji i niszczenia praworządności. Jest człowiekiem nie tylko niewiarygodnym, ale i pozbawionym skrupułów i honoru. CZYTAJ TAKŻE: Czy Miszalski popełnił przestępstwo? Prokuratura obnaża manipulacje Ależ się Pan nakręcił! Bo mówię o człowieku, który przyczynia się do niszczenia naszej lokalnej demokracji! Osobiście będę namawiał prezydenta, by startował w wyborach na szefa partii To skoro o demokracji mowa, kiedy odbędą się wybory w PO? Decyzja powinna zapaść lada moment. Ilu kandydatów wystartuje na szefa krakowskich struktur partii? Nie mam pojęcia. To nie są wybory, do których trzeba się przygotowywać miesiącami. Jak zapadnie decyzja o ich terminie, to pewnie wtedy poznamy kandydatów, którzy będą zbierać swój elektorat. Głosują przecież członkowie partii, a w większości dobrze się znamy. Natomiast dziś nie wiem, kto wystartuje. Kuluarowo słyszę o tym, kto to rozważa, zresztą sam widzę kilku liderów, ale oficjalnych informacji nie ma. Szczęsny Filipiak – wystartuje? (śmiech) To bardzo prawdopodobne. Dominik Jaśkowiec? Myślę, że nie. Monika Piątkowska? Do tej pory nie przejawiała takich ambicji. Grzegorz Lipiec? Chyba nie. I proszę mnie już nie zasypywać nazwiskami. Każdy członek może wystartować, a ja – jak wspomniałem – widzę wielu liderów w szeregach naszej partii. Choćby w samej radzie miasta jest ich kilku: Tomasz Daros, Piotr Moskała, Jakub Kosek, Grzegorz Stawowy, Magdalena Mazurkiewicz, Agnieszka Pogoda-Tota i wielu innych. Nie wiadomo, czy nie mają ambicji, by pokierować krakowską Platformą. Szefem małopolskich struktur partii jest obecny prezydent Krakowa. Powinien nadal łączyć te funkcje? W moim odczuciu tak. Osobiście będę go namawiał, by startował w wyborach na szefa partii. Choćby dlatego, że jego praca przynosi oczekiwane efekty. Oczywiście, teraz jest bardziej zapracowanym człowiekiem, ale wierzę, że pozostali członkowie partii stworzą system, który pozwoli odciążyć go od wielu obowiązków związanych z kierowaniem małopolską PO. Ma czas na jedno i drugie? Mój przyjaciel zawsze powtarza, że człowiek, który nie ma czasu, powinien sobie znaleźć jeszcze jedno zajęcie.

Więcej…

Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta”

Szef klubu PiS: „Każda kolejna podwyżka przybliża nas do odwołania prezydenta”

15 września 2025 | 00:43

- Mieszkańcy od roku widzą realne decyzje obecnych władz: chaos organizacyjny, podwyżki i nowe opłaty... Trudno utrzymywać, że „to wina poprzedników”. Coraz więcej argumentów przemawia za tym, by rozliczyć prezydenta wprost, przy urnach - twierdzi w rozmowie z Kanałem Krakowskim Włodzimierz Pietrus, szef klubu radnych PiS. Jego zdaniem krakowianom żyje się coraz gorzej, a to może doprowadzić do odwołania obecnego prezydenta miasta. Kanał Krakowski: Krakowscy radni wracają do pracy po wakacjach. Teraz sesje będą się odbywać co trzy, a nie – jak wcześniej – co dwa tygodnie. Pracujecie więc rzadziej, a diety pozostały bez zmian. Włodzimierz Pietrus: Taka była propozycja przewodniczącego rady, Jakuba Koska. Niektóre samorządy spotykają się nawet raz w miesiącu, a my obradować będziemy co trzy tygodnie. Faktycznie widać też mniej punktów w porządku obrad. Z czego to wynika? My, jako opozycja, jesteśmy politycznie „kasowani”, nasze projekty są odrzucane. Obóz rządzący również składa mniej projektów uchwał niż w poprzednich latach. Mam więc nadzieję, że prezydent Krakowa wreszcie zakończy audyt urzędu, bo dotąd tłumaczy się, że wciąż szuka nieprawidłowości i nie chce powtarzać błędów poprzednika. Być może wynika to z ostrożności. Efekt jest jednak taki, że mamy zastój w inwestycjach – nie tylko w Krakowie, ale i w całej Polsce. Rząd co prawda zapowiada uruchamianie projektów drogowych czy kolejowych, ale gospodarka tak nie działa. Tu trzeba podejmować decyzje. Czy w Krakowie widać indolencję decyzyjną? Na pewno jest pewien zastój, który – być może – wynika z tej ostrożności. CZYTAJ TAKŻE: Duda: "Źle podziękowałem partii za wsparcie. Zbyt mało wylewnie." Pański kolega z rady, Michał Drewnicki, powiedział z mównicy, że nie spodziewał się, iż tak szybko zatęskni za Jackiem Majchrowskim. A Pan? Ująłbym to inaczej. Prezydent Majchrowski działał tak, by doprowadzać inwestycje do finału, nawet jeśli zgłaszała je opozycja. Nie zabezpieczał od razu pieniędzy, ale gdy pojawiały się środki z budżetu centralnego, przyjmował nasze propozycje. Dzięki temu współpraca jakoś funkcjonowała. Wychodził z założenia, że nie można karać mieszkańców, którzy głosowali na PiS, tylko dlatego, że poprawki zgłaszała opozycja. Zachowywał pewną równowagę. Teraz tej równowagi nie widzę i obawiam się, że może być jeszcze gorzej. Michał Drewnicki (pierwszy z lewej) i Włodzimierz Pietrus (drugi z prawej) / fot. FB Największa bolączka władz Krakowa? Przede wszystkim to, że obecnie rządzący sami w poprzednich latach doprowadzili do zadłużenia miasta i teraz muszą się z tym mierzyć. Mamy więc kilka „wąskich gardeł” w budżecie, a do tego dochodzą koszty samego zadłużenia, które – w porównaniu z innymi miastami – są niewspółmiernie wysokie. To elementy, które już dziś uniemożliwiają realizację niektórych, oczekiwanych inwestycji czy remontów. Czy widzi Pan podstawy do referendum w sprawie odwołania prezydenta? Takie pytanie jest dziś w pełni zasadne. Mieszkańcy od roku widzą realne decyzje obecnych władz: chaos organizacyjny, podwyżki i nowe opłaty, nieprzygotowane projekty, spóźnione konsultacje, upolitycznione konkursy kadrowe, strefę czystego transportu wdrażaną bez zaplecza wykonawczego. Trudno utrzymywać, że „to wina poprzedników”. Coraz więcej argumentów przemawia za tym, by rozliczyć prezydenta wprost – przy urnach. CZYTAJ TAKŻE: Fala z Zabrza dotrze do Krakowa? Ekspert: tworzą infrastrukturę [WYWIAD] Gdyby dziś to Pan decydował: referendum tak czy nie? Jeśli krakowianie chcą użyć narzędzia, które daje im ustawa, mają do tego pełne prawo. Nie będę nikogo zniechęcał. Uważam, że skala rozczarowań i kosztów, które spadły na mieszkańców, usprawiedliwia taką inicjatywę. Zbieranie podpisów i frekwencja to kwestia mobilizacji – a ta rośnie z każdą kolejną podwyżką i każdą niekompetentnie procedowaną uchwałą. Czyli? Trzeba konsekwentnie dokumentować zaniedbania obecnych władz i pokazywać koszty ich decyzji: od finansów miasta, przez transport i inwestycje, po sposób traktowania mieszkańców i partnerów społecznych. Jeżeli ktoś pyta, czy jest sens i podstawa – odpowiedź brzmi: z każdym miesiącem coraz bardziej na tak. Kiedy ten moment nastąpi? De facto już następuje. Budżet i polityka miasta są od dawna w rękach obecnego obozu, a skutki widzimy w portfelach i na ulicach. Jeżeli prezydent nie pokaże szybko realnych pieniędzy na inwestycje i odwrócenia błędnych decyzji, mieszkańcy mogą uznać, że jedyną uczciwą formą rozliczenia jest referendum. I będą mieli rację.

Więcej…

Rosyjskie drony nad Polską. Ekspert ostrzega: "Szykujmy się na więcej!" [WYWIAD]

Rosyjskie drony nad Polską. Ekspert ostrzega: "Szykujmy się na więcej!" [WYWIAD]

13 września 2025 | 15:50

- Musimy się przygotować na to, że takie incydenty z dronami będą się powtarzać -mówi nam Tomasz Grzegorek, ekspert ds. bezpieczeństwa, ratownik KPP i autor bloga "Obrona cywilna po ludzku". - Ilość fake-newsów na temat wojny w Ukrainie jest porażająca. Internetowe trolle działają na pełną skale - przyznaje w rozmowie z Łukaszem Mordarskim. Kanał Krakowski: Rosyjskie drony zaatakowały Polskę trochę po północy, a alerty RCB trafiały do obywateli nawet osiem godzin później. Politycy tłumaczyli, że nie chcieli, by Polacy wpadli w panikę, gdyby dostali SMS-y w nocy. Przekonuje Cię taka argumentacja? Tomasz Grzegorek: Alerty RCB to narzędzie do ostrzegania, a nie uspokajania obywateli. Przez lata wszelkie alerty RCB traktowaliśmy jako pogodynkę, która ostrzegała przed burzą. Myślę, jednak, że obywatele byliby w stanie przyjąć taki komunikat w sposób racjonalny. Transparentność i szybkość reakcji są kluczowe, nawet kosztem niepokoju. Takie opóźnienie z wysłaniem alertu może sprawić wrażenie, że nie jesteśmy traktowani poważnie albo, co gorsze, coś próbuje się przed nami ukryć.  Tutaj publikujemy szczegółową instrukcję, jak poznać drony i jak się zachować, gdy je słyszymy: MUSISZ to wiedzieć. Być może dzięki temu ocalisz swoje życie. Gdybyś natomiast miał wskazać dwa proste kroki, co wtedy robić, to co musimy zapamiętać? Najważniejsze to umieć rozpoznać zagrożenie. Drony, które wleciały na nasze terytorium, są dość głośne mają charakterystyczny dźwięk - coś jak kosiarka lub skuter. Kiedy już zorientujemy się, że to nalot dronów, warto szybko się ukryć w bezpieczne miejsce: w piwnicy, w schronie lub w pomieszczeniu bez okien. Jeśli jesteś na ulicy – połóż się na ziemi przy murze, w rowie, z dala od samochodów i słupów. Po ataku pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do drona, może być on uzbrojony w ładunek wybuchowy.  Czy takie, nazwijmy to incydenty, mogą pojawiać się częściej? Nie chcę być złym prorokiem, ale musimy się na to przygotować i liczyć z tym, że takie incydenty będą się powtarzać. Drony to tanie i trudne do wykrycia narzędzie, więc Polska ze względu na bliskość z Ukrainą jest szczególnie narażona. W tym przypadku kluczowe są trzy rzeczy: skuteczna obrona przeciwdronowa, szybkie i jasne ostrzeganie obywateli oraz przejrzysta komunikacja władz. Tylko wtedy unikniemy chaosu i pokażemy, że państwo i obywatele są przygotowani na podobne zagrożenia. Powinniśmy szykować się na pełnoekranową wojnę? To bardzo trudne pytanie. Niektórzy analitycy twierdzą, że pełnoskalowa wojna już trwa. Z pewnością musimy się liczyć z wojną informacyjną. Rosja ma to opanowane do perfekcji. Ilość fake-newsów na temat wojny w Ukrainie jest porażająca. Internetowe trolle działają na pełną skale. Ważne, aby czerpać informację, że sprawdzony źródeł. Jest takie pojęcie jak wojna kognitywna. Śmiało możemy stwierdzać, że taka wojna już trwa. To walka o ludzkie umysły – poprzez manipulację informacją i rozchwianie emocji osłabia się społeczeństwa, skłóca, wywołuje podziały. Innymi słowy zadaje potężne ciosy bez użycia militarnej siły.  CZYTAJ TAKŻE: Działaczka Konfederacji zaprasza Rosjan, u Gibały szwalnia onuc. Kacapy przejmują Kraków? Bardziej narażone na ataki są duże miasta, takie jak Kraków, czy małe miasteczka gdzieś na uboczu? Narażone są miejsca, w których znajduje się infrastruktura krytyczna, czyli lotniska, magazyny paliw czy linie energetyczne. Ataki na duże miasta mają efekt propagandowy i psychologiczny, ale równie groźne mogą być uderzenia w mniej zurbanizowanych rejonach, gdzie obrona jest słabsza. Gdybyś miał wskazać 5 kluczowych punktów, które pozwolą nam przeżyć w tych trudnych czasach, co by to było? W obecnych, niespokojnych czasach warto pamiętać o kilku zasadach. Po pierwsze – zachować spokój i nie ulegać panice. Po drugie – korzystać wyłącznie ze sprawdzonych źródeł informacji, unikając plotek i dezinformacji. Po trzecie – znać podstawowe procedury bezpieczeństwa, jak reagować na alerty czy gdzie szukać schronienia. Po czwarte – dbać o siebie i swoje zdrowie, bo odporność psychiczna i fizyczna są fundamentem w sytuacjach kryzysowych. I wreszcie – pielęgnować więzi społeczne oraz pamiętać, że Polska ma realne wsparcie sojuszników w NATO. Te zasady dają nam większy spokój i poczucie, że nawet w trudnych momentach nie jesteśmy sami.  * Tomasz Grzegorek - ekspert ds. bezpieczeństwa, ratownik KPP, autor bloga „Obrona cywila po ludzku”. Specjalizuje się w tematyce obrony cywilnej, ochrony ludności oraz zarządzania sytuacjami kryzysowymi. Uczestnik licznych szkoleń i warsztatów w tym obszarze, aktywnie popularyzuje wiedzę z zakresu przygotowania i reagowania na zagrożenia, kładąc nacisk na praktyczne i zrozumiałe podejście do bezpieczeństwa. Poniżej prezentujemy rozmowę, jaką autor tego wywiadu przeprowadził z Tomaszem Grzegorkiem i Krzysztofem Lisem (domowy-survival.pl) w ramach wideo podcastu "W razie W" w Radiu Zet:

Więcej…

Kupa w wodzie z kranu?  Ekspert: "Nie ulegajmy propagandzie" [WYWIAD]

Kupa w wodzie z kranu? Ekspert: "Nie ulegajmy propagandzie" [WYWIAD]

10 września 2025 | 08:19

Słyszeliście? W "krakoskim internecie" dystrybuowano informację, że w naszych kranach razem z kranówką płynie... kupa. Twierdził tak jeden z wędkarzy, który urósł do rangi eksperta. Czy to pic na wodę? Zapytaliśmy prawdziwego eksperta - takiego, który w branży wodociągowej działa od ponad 20 lat - co naprawdę płynie w naszych kranach.  To był wręcz podręcznikowy przykład dezinformacji, która atakuje nas z każdej strony. Na podstawie obserwacji i przemyśleń szerzej nieznanego wędkarza, podpisanego również jako "aktywista", ukuto tezę, że z krakowskich kranów płynie... ściek. I w ten sposób, mieszając poważny problem zanieczyszczania polskich rzek, nielegalnych zrzutów do Wisły i jej dopływów, wywnioskowano, że z kranówką w Krakowie płynie również... kupa. Rolki i wideo-shorty z tą tezą dystrybuowano w lecie na portalach społecznościowych. A że nazwa naszego portalu zobowiązuje, to poczuliśmy się wywołani do tablicy. I zweryfikowaliśmy te rewelacje.  O tym, że kranówka jest dokładniej badana niż woda butelkowana, w krakowskich kranach nie płynie woda z Wisły, a zanieczyszczenia rzek to poważny problem, choć niezagrażający wodzie z kranu, mówi w rozmowie z Kanałem Krakowskim Szymon Wyrwik*, ekspert i praktyk branży wod-kan. Artur Bakker-Kos: Czy picie wody prosto z kranu jest bezpieczne? W Krakowie kilka tygodni temu straszono, że w kranach płynie „ściek”. Szymon Wyrwik: Oczywiście, że kranówka jest bezpieczna. Tak w Krakowie, jak i u nas w Chrzanowie, ale i w Kołobrzegu czy Olsztynie. Powiem więcej - woda z kranu jest objęta stałym monitoringiem, jest często badana zarówno przez laboratoria posiadające akredytację, jak również przez Stacje Sanitarno – Epidemiologiczne, co nie jest już tak oczywiste przy wodzie sprzedawanej w plastikowych butelkach. Chodzi o mikroplastik? Też, jednak mam na myśli głównie to, że kupując wodę w sklepie nie wiemy kiedy ostatni raz było badane źródło, jak była przechowywana i transportowana do punktu sprzedaży. O kranówce też nie mamy takiej wiedzy… O wodzie z kranu wiemy dużo więcej. Zacznijmy od początku: woda, która trafia do naszych kranów jest dokładnie badana na każdym etapie i to przez różne laboratoria. Warto dodać, że obowiązujące w Polsce normy są bardziej restrykcyjne niż te obowiązujące w niektórych krajach Unii Europejskiej. Skąd więc pojawiający się czasem np. rudy kolor wody? Przede wszystkim to są naprawdę sporadyczne przypadki. Najczęściej wynikają z jakichś prac prowadzonych na sieci wodociągowej, gdy np. w wyniku zamykania i otwierania zasuw sieciowych nastąpią zmiany ciśnienia czy też kierunku przepływu wody w sieci. Takie sytuacje mogą doprowadzić do wypłukania nagromadzonych na ściankach rurociągu osadów, które oderwane muszą spłynąć, bo jak inaczej? Jest też oczywiście kwestia utrzymania instalacji w domach czy mieszkaniach. Trzeba pamiętać, że każda firma wodociągowa w Polsce odpowiada za dostawę wody do głównego zaworu budynku. Za stan instalacji w blokach czy domach odpowiadają właściciele lub zarządcy. Trzeba tego pilnować. CZYTAJ TAKŻE: Krakowski sport w ruinie! „Niszczy to, co jeszcze działało” Dobrze, mieszkam w nowym bloku, mam nowe rury. A co tydzień nie mogę doczyścić czarnej armatury czy szyby prysznicowej. To świadczy tylko o tym, że tam gdzie Pan mieszka, woda jest naprawdę dobrej jakości – osad, popularnie nazywany kamieniem, to nic innego jak minerały: węglan wapnia i magnezu. Są korzystne dla zdrowia. To te same, za które nadal część osób płaci w sklepach kupując wodę w butelkach. Każdy zakład wodociągowy publikuje informacje o zawartości mineralnej wody z danego ujęcia – każdy może sobie porównać, zwłaszcza z butelkowaną wodą źródlaną. Kranówka najczęściej mocno ją pod tym względem przebija. Kilka tygodni temu na poważnie „grzano medialnie” filmik w którym wędkarz twierdził, że Wisła to ściek, m.in. przez zanieczyszczenie dopływów, które są ujęciami wody pitnej dla Krakowa… Po kolei. Zacznijmy od tego, że faktem jest, że służby środowiskowe od wielu lat niezbyt dobrze radzą sobie z trucicielami rzek. Obserwujemy to również w Chrzanowie, to nie jest specyfika jednego miasta i tylko Wisły. I to wymaga ogólnopolskich zmian i ostrzejszych kontroli. Wodociągi takich kontroli nie robią? Nie, nad czystością rzek czuwa np. wojewódzki inspektorat ochrony środowiska. Taki odpowiednik środowiskowej policji. Przedsiębiorstwa Wodociągowe w każdej miejscowości dostarczają wodę pitną uzdatnioną, a także zbierają w zamknięte systemy kanalizacyjne ścieki i oczyszczają je w oczyszczalniach. To są dwa zupełnie odrębne systemy. I teraz najważniejsze: woda pitna, ta, która finalnie trafia do kranów, pobierana jest z ujęć wody: albo głębinowych albo powierzchniowych. I to są kontrolowane, monitorowane całodobowo i pilnowane ujęcia. Powierzchniowe to np. jeziora? Przede wszystkim rzeki i zbiorniki wodne. Woda z ujęcia na rzece – a takie są przecież w Krakowie, bo tu warto przypomnieć, że stolica Małopolski nie pije wody z Wisły, a wyłącznie z jej dopływów - przechodzi bardzo dokładny proces uzdatniania w specjalnych stacjach, które fachowo nazywamy SUW, czyli stacjami uzdatniania wody. Nie będę zanudzał dokładnym opisem procesu, każdy może sobie to wygooglać - dochodzi m.in. do dezynfekcji, napowietrzniania i filtrowania wody. Ten proces w całej Polsce jest tak dokładny, technologicznie zaawansowany, i tak ściśle kontrolowany, że jeśli ktoś twierdzi, że w kranach płynie „woda z zanieczyszczeniami z rzeki” to nie ma zielonego pojęcia o czym mówi. Nawet jeśli do rzeki z której pobierana jest woda, trafią jakieś zanieczyszczenia? Nawet wtedy. Przecież zanieczyszczenia wody, różne, także te naturalne, nie są niczym dziwnym. Warto podkreślić – to nie jest tak, że płynie rzeka i wpada od razu do rury, a z rury do kranów. To jest skomplikowany, wieloetapowy, a przede wszystkim – kontrolowany na różnych etapach proces, w którym nie ma prawa dojść do pomyłki. Oczywiście nie mówię tu o jakichś sabotażach czy aktach terroryzmu, tylko o codziennej pracy tysięcy firm wodociągowych w Polsce i dziesiątek tysięcy pracowników czuwających nad jakością wody w kranach. Czyli wodę z kranu pijemy bez obaw? I nie ulegamy, czy to chwytom reklamowym różnych „cudotwórców” od filtrów, czy to propagandzie, nieraz mającej polityczne podłoże, o zanieczyszczonej kranówce. To wyłącznie czarny PR. Woda jest, wbrew pozorom, nośnym tematem, bo używamy jej na co dzień, łatwo z niej zrobić oręż polityczny, zwłaszcza, gdy nie ma się pojęcia o całym procesie. Dlatego branża wodociągowa mocno stawia na edukację ekologiczną, ja również od lat staram się, gdzie tylko można, przybliżać procesy związane z wodą i z ochroną środowiska wodnego. Bo naprawdę, choć w Polsce zasoby wody pitnej są stosunkowo niewielkie, to jej jakości w kranach może nam zazdrościć cała Europa. *Szymon Wyrwik – dyrektor ds. innowacji i rozwoju Wodociągów Chrzanowskich, ekspert branży wodociągowej z ponad 20-letnim stażem. Były Prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Eksploatatorów Obiektów Gospodarki Wodno–Ściekowej w latach 2009–2011 oraz 2011-2013. Publicysta w prasie branżowej oraz prelegent wielu branżowych i naukowych konferencji w zakresie eksploatacji urządzeń gospodarki wodno–ściekowej.   

Więcej…

Referendum Zabrze Kraków

Fala z Zabrza dotrze do Krakowa? Ekspert: tworzą infrastrukturę [WYWIAD]

30 sierpnia 2025 | 09:12

W Zabrzu po roku rządów odwołali prezydentkę z PO, by po kilku miesiącach znów prawie wybrać... prezydentkę z PO. Jednak na drodze stanął miejski aktywista, radny Kamil Żbikowski, który wygrał w drugiej turze "na żyletki". Czy wydarzenia ze średniej wielkości miasta na Śląsku mogą mieć wpływ na Kraków? Tuż po kolejnej w ostatnich tygodniach przegranej kandydata Koalicji Obywatelskiej coraz częściej słychać głosy, że nadchodzi fala referendów lokalnych, która zmyje dotychczasowy krajobraz polityczny, czyli rządy prezydentów dużych miast związanych z KO. Wśród wielu wymienianych miast, w których miałyby odbyć się referenda, pojawia się także Kraków, od 2024 roku zarządzany przez prezydenta Aleksandra Miszalskiego, równocześnie szefa małopolskiej Platformy. O wpływie Zabrza na krakowską politykę, błędach w komunikacji samorządowców oraz szansach na organizację referendum w Krakowie rozmawiamy z ekspertem marketingu politycznego specjalizującego się w samorządach, Adrianem Gajem*.  Artur Bakker-Kos: Zaskoczył Pana wynik wyborów w Zabrzu? Adrian Gaj: Niespecjalnie, wygrana pana Żbikowskiego raczej nie jest sensacją. Nie byłaby nią także wygrana pani Weber z Koalicji. Zdecydowało 106 głosów, przy 36 tysiącach oddanych. Minimalna różnica. Warto cofnąć się do wyborów z 2024 roku – wówczas pan Żbikowski nie wszedł do drugiej tury, bo o 154 głosy przeskoczyła go ówczesna prezydentka Małgorzata Mańka-Szulik, rządząca Zabrzem 18 lat. Która ostatecznie wysoko przegrała z Agnieszką Rupniewską z KO. Z kolei ją mieszkańcy Zabrza odwołali już po roku. Co się stało? To chyba jeden z najciekawszych przypadków lokalnych referendów od wielu lat. Bez wątpienia nowa prezydentka popełniła szereg błędów komunikacyjnych, sama to przyznała. Jednym z głównych zarzutów referendalnych było „zamknięcie się prezydentki w urzędzie”. A z urzędu wychodziły tylko negatywne informacje, które natychmiast rozpalały lokalną debatę. Zabrze ma prawie miliard długu…  Tak. Prezydentka Rupniewska ruszyła z programem oszczędnościowym. Tylko, że zaczęła od likwidacji szkół i redukcji etatów np. woźnych, hurtowych zwolnień w miejskich jednostkach, likwidacji wydarzeń kulturalnych. Nie tłumaczono tego mieszkańcom inaczej, niż: musimy oszczędzać, miasto stoi nad przepaścią. A trzeba pamiętać, że do Zabrza przylgnęła łatka „polskiego Detroit”, to jedno z najszybciej wyludniających się miast w Polsce. Tam naprawdę nie jest łatwo z pracą. Straciła stołek po roku, bo zaczęła oszczędzać? Czyli nowemu prezydentowi też nie wróży pan dokończenia kadencji? Władza polega na tym, że podejmuje się trudne, często niepopularne decyzje. Ale trzeba umieć je opowiedzieć ludziom, uargumentować. A tymczasem na samym początku rada miejska uchwaliła prezydentce  - przez lata opisywanej jako najbogatszej lokalnej polityczce - maksymalnie możliwe wynagrodzenie. Tych radnych zresztą w maju też prawie odwołano, brakło kilkuset osób przy urnie. Pycha? Pazerność? Nie znam pani Rupniewskiej, ale obserwowałem to co działo się komunikacyjnie w Zabrzu. To była katastrofa wizerunkowa, spóźnione pomysły, brak zaangażowania struktur partyjnych. Do tego duża mobilizacja środowisk kibicowskich ws. prywatyzacji Górnika, wyraźnie zresztą lekceważonych przez Koalicję w Zabrzu. No i na pewno spory wpływ miała dramatycznie źle prowadzona ogólnopolska kampania Trzaskowskiego.  Doszło do synergii wielu czynników, a środowisko prezydentki nie potrafiło wyjść z kontrnarracją, w efekcie po półtora roku od wyborów samorządowych Zabrze ma nowego prezydenta. Tuż po zwycięstwie Żbikowskiego pojawiły się głosy, że idzie fala, która zmiecie prezydentów z KO w innych miastach, w tym w Krakowie.   Zarządzaniem emocjami faktycznie robi się dziś politykę, ale same emocje bywają fatalnym doradcą przy podejmowaniu decyzji o organizacji referendum. To jedna z podstawowych zasad marketingu politycznego. Pewnie są miasta w których prezydenci zostaną odwołani w najbliższych miesiącach. Na tę chwilę niewiele wskazuje na to, że w tym gronie będzie Kraków. Choć inicjatywa referendum odwoławczego na pewno się pojawi. Już się pojawiła. Ponad miesiąc temu Konfederacja, a dokładnie środowisko narodowców, ogłosiło, że chcą odwołać prezydenta Miszalskiego w referendum.  I ile żył ten temat w internecie? Dwa dni? Coś się wydarzyło? Nie można przekładać jeden do jednego emocji z jednego miasta na drugie i wyciągać prostych wniosków. Bo fakt, mamy Zabrze, ale tam po odwołaniu prezydentki z Platformy, nową prezydentką o mały włos nie została znów reprezentantka Platformy. Proszę zobaczyć na Wrocław, pod względem ludnościowym i politycznym dużo bliższy Krakowowi, bo tam też znaczenie mają ogólnopolskie nazwiska i partie. Prezydent Sutryk ma chyba najgorszy wizerunek ze wszystkich samorządowców w Polsce. Ale najwyraźniej wrocławianie widzą to nieco inaczej: nie tylko wygrał ponownie w 2024 roku, ale już po zatrzymaniu i kolejnych głośnych medialnie aferach, wiosną tego roku we Wrocławiu nie udało się nawet zebrać wymaganej liczby podpisów. Brakło ich naprawdę sporo.   Może polegli organizacyjnie? Zaangażowanych było sporo środowisk, od miejskich aktywistów po radnych, kończąc na PiS i Konfederacji, a i pewnie z połowa PO sprzyjała pomysłowi. I nie wyszło, bo nie było „momentum”. Momentum? Chodzi o takie nagromadzenie wzrastających emocji i tematów, że zmiana jest nieunikniona. Albo jednego głównego powodu, który sprawia, że ludzie się zaangażują, by podpisać się na liście i pójść do referendum. W Krakowie nie ma ani jednego, ani drugiego – co nie jest tylko moją opinią. Redaktor naczelny LoveKrakow.pl, Patryk Salamon, który bez wątpienia jest jednym z najlepszych obserwatorów krakowskiej polityki, stwierdził w swoim wpisie na Twitterze dokładnie to samo: nie ma dziś „emocji referendalnej” w Krakowie. Bo co miałoby nią być? Według mnie w Krakowie nie ma nastroju na referendum. Przeciwnicy @Miszalski_ musieliby zebrać ponad 60 tys. podpisów - a to nie jest łatwe zadanie.➡️ Jak oceniany jest prezydent? Kto mógłby wygrać wybory? Twarde dane we wrześniu na @lovekrakow https://t.co/R8b8UE4fun— Patryk Salamon (@PatrykSalamon) August 25, 2025 Trochę mogłoby się zebrać. SCT, ceny śmieci, strefa parkowania...To nie są tematy, które wystarczająco "grzeją" ludzi. Gorący do niedawna temat strefy czystego transportu nie wpłynie w najbliższych latach na życie krakowian, bo na lata ugrzęźnie w sądach administracyjnych. Podwyżka cen śmieci jest wyrównaniem do poziomu z "obwarzanka krakowskiego" i raczej nie doprowadzi nikogo w Krakowie do ruiny, skoro w Wieliczce czy Zielonkach płacą za śmieci dużo więcej. Strefa parkowania? Tylko mnie zmobilizowali, żeby w końcu dopełnić ponownie formalności z nieaktywną Kartą Krakowską. Sądząc po kolejkach np. w punkcie na dworcu - nie tylko mnie.  Ale powiedział Pan przed chwilą, że referendum w Krakowie będzie. Że inicjatywa referendum odwoławczego się pojawi. Pytanie kiedy. Bez wątpienia przygotowywana jest cała „infrastruktura” informacyjna – zresztą widać w tym rękę profesjonalistów, którzy uważnie śledzą trendy kampanijne. Różne mniejsze i większe portale i profile uderzające w prezydenta Miszalskiego, emocjonalne treści wideo, piosenki, nawet książkę napisano! Widać olbrzymie nakłady pieniężne na zbudowanie całego konglomeratu informacyjnego, który ma „obsłużyć” swoim przekazem jak największą grupę krakowian z różnych środowisk. Czyli tworzona jest struktura na wzór tej, dzięki której ostatecznie wygrał Karol Nawrocki. Świetnie to zebrał i podsumował głośny raport o kampanii w sieci stworzony przez analityków z kolektywu Res Futura. To perspektywa tygodni? Miesięcy? To nie do mnie pytanie, mówię o tym, co widzę w swoim mieście, jako ktoś znający się na komunikacji i marketingu politycznym. Na pewno wybranie odpowiedniego terminu dla inicjatorów jest kluczowe, bo w przypadku przegranej mogą stracić naprawdę sporo. Zwłaszcza jeden z nich, bez wątpienia najbardziej zainteresowany odwołaniem prezydenta Miszalskiego. Radny Łukasz Gibała przegrał już wybory prezydenckie trzykrotnie, a dodatkowo fiaskiem zakończyła się organizowana przez jego środowisko zbiórka podpisów pod referendum za odwołaniem prezydenta Majchrowskiego w 2016 roku. Cztery porażki go nie zniechęciły, a miałby się bać piątej? Rafał Trzaskowski przegrał wybory prezydenckie dwa razy, a już chcą mu przyklejać łatkę „przegrywa”. Polityka to emocje, pięć personalnych porażek prezydenckich z rzędu byłoby chyba czymś, po czym żaden polityk, nawet tak zdeterminowany jak Łukasz Gibała, się wizerunko nie podniesie. Fiasko referendum bardzo wzmocniłoby też odbiór prezydenta Miszalskiego, który – i to też warto zauważyć – do tej pory nie przegrał żadnych wyborów w których startował. No i ma za sobą wyraźną większość w radzie miasta. Myślę, że środowiska opozycyjne mają tego pełną świadomość, stąd przygotowania na szeroką skalę, które widzimy w Krakowie. Może im pomóc sytuacja ogólnopolska? Bez wątpienia. Komunikacja obecnego rządu jest tragiczna, nie znam nikogo z branży, kto uważa, że jest inaczej. Pokazują to też badania, gabinet Tuska jest fatalnie oceniany przez Polaków. Nie potrafią poradzić sobie komunikacyjnie z żadnym kryzysem. Najlepszy i świeży przykład: KPO – PiS 3 lata temu ugasiłby go komunikacynie pewnie w 48 godzin. Tymczasem za obecnymi rządzącymi będzie się jeszcze ciągnął długo. Nieudolność komunikacyjna rządzących krajem w jakiejś części przekłada się niżej, na samorządy i odbiór prezydentów związanych z obecną koalicją. Ale nie jest i nigdy nie będzie głównym zapalnikiem referendalnym. Bo jednak samorządy, nawet tak duże jak Kraków, to całkiem inna specyfika. A Kraków to już jest w ogóle wyjątkowe politycznie miasto - najlepszym przykładem jest profesor Majchrowski, który prezydentował prawie ćwierć wieku. Chyba jest sporo prawdy w powszechnym przekonaniu, że Kraków to nie jest miasto politycznych rewolucji, a krakowianie nie przepadają za nagłymi zmianami. To również należy brać pod uwagę w analizie szans potencjalnego referendum.  *Adrian Gaj – ekspert marketingu politycznego, od lat zajmuje się PR i komunikacją w samorządach, doradza wizerunkowo osobom publicznym. Pomaga wygrywać wybory na każdym szczeblu samorządu, odpowiadał również za działania komunikacyjne w zwycięskim referendum odwoławczym w jednym z małopolskich miast.   Jesteśmy tutaj: Facebook / Instagram / X / YouTube / TikTok

Więcej…

Social Media

Reklama - sidebar

Na fali

  • Referendum Zabrze Kraków

    W nurcie rozmowy

    Fala z Zabrza dotrze do Krakowa?...

    Informacja
    30 sierpnia 2025 | 09:12
  • Krakowianie potępiają incydent w urzędzie.

    Głos z kanału

    Krakowianie potępiają incydent w...

    Informacja
    12 września 2025 | 20:21
  • Kraków płacze po Krokusie, czyli jak zabić miasto

    Głos z kanału

    Kraków płacze po Krokusie, czyli jak...

    Informacja
    22 października 2025 | 08:50

Kanał Krakowski

Płyniemy pod prąd. Z prądem płyną śmieci.

Menu

  • Strona główna
  • O nas
  • Reklama
  • Kontakt
  • Polityka prywatności

Działy

  • Fala faktów
  • Głos z kanału
  • W nurcie rozmowy
  • Ściek medialny
  • Luźne fale
Copyright © 2025 Kanał Krakowski. Wszelkie prawa zastrzeżone.