Przeczytasz w 2-3 minuty

Kraków znowu stanął. Nie dlatego, że mgła, nie dlatego, że wypadek, nie dlatego, że kolejna dziura w jezdni otworzyła się jak brama do innego wymiaru. Nie. Tym razem zrobili to ludzie. Z pełną premedytacją, z transparentami, z hasłami… i z zerową refleksją, kogo właściwie chcą ukarać.

„Nie dla S7!” – krzyczeli blokując kierowców na Zakopiance i w Wieliczce. Kierowców, którzy z S7 nie mają nic wspólnego. Którzy nie projektują, nie zatwierdzają i nie budują dróg. Którzy po prostu próbują wrócić po pracy do domu, do dzieci, do obiadu, do własnego życia, albo – o zgrozo! – wyjechać na weekend.

I co dostali? Godzinę stania, bo ktoś wpadł na pomysł, że najlepszą metodą nacisku na państwowe instytucje jest… paraliż zwykłego człowieka. Jakby Generalna Dyrekcja miała swoje biuro w pasach na Zakopiance, a minister infrastruktury dojeżdżał do pracy autobusem przez Gaj.

To jest właśnie ten polski sport narodowy: protestować tak, żeby utrudnić życie dokładnie tym, którzy o niczym nie decydują. Odbić złość nie w stronę decydentów, tylko najbliższego dostępnego celu – kierowców, którzy mają tyle wspólnego z wariantami S7, co golibroda z budową promu kosmicznego.

Jeśli już chcemy walczyć o zmianę decyzji, to może warto ruszyć tam, gdzie decyzje faktycznie zapadają. Przed siedziby instytucji. Przed biura posłów. Przed gabinety urzędników. Tam, gdzie protest coś znaczy. A nie na środku drogi, gdzie jedyne, co osiąga, to kolejny kilometr korka i setki przeklinających ludzi, którzy stali się zakładnikami „obywatelskiej inicjatywy”.

Sprawa S7 może być słuszna lub niesłuszna – to osobna dyskusja. Ale sposób protestu? To już czysta absurdologia stosowana. I w tym właśnie problem: logika poszła na urlop, a jej miejsce zajęło przekonanie, że każda forma sprzeciwu jest dobra, byle była głośna i widowiskowa.

Tylko że widowisko to jedno. A odpowiedzialność – drugie.

Protestować można. Protestować trzeba. Ale może z odrobiną myślenia o tym, kogo faktycznie chcemy przekonać. Czy blokowanie całej okolicy naprawdę sprawi, że decydenci nagle się przestraszą?

Bo jeśli ktoś naprawdę wierzy, że minister, dyrektor czy urzędnik zobaczy korek w Gaju i z przerażenia przewróci się na biurko, to jest to czysta polityczna naiwność. Decyzji o S7 nie podejmują ludzie stojący w korku – podejmują je ci, których takie blokady nie dotyczą ani przez minutę. A im dłużej protestujący okładają kijem niewinnych kierowców zamiast uderzyć w źródło problemu, tym bardziej ich akcja wygląda jak desperacka demonstracja bez planu. Jeśli naprawdę chcą coś zmienić, muszą przestać paraliżować codzienność zwykłych ludzi i wreszcie zrobić to, co naprawdę wymaga odwagi: pójść pod drzwi tych, którzy mają władzę, a nie tych, którzy mają tylko pecha stać akurat w drodze do domu.

Podobał Ci się ten tekst? Udostępnij go znajomym i obserwuj nas w mediach społecznościowych!

To pomaga nam zarabiać. Nie każdy w Krakowie może liczyć na bogatego tatę.

Czytaj także