Nie będę oceniał słuszności jakichkolwiek protestów – czy politycznych, czy proklimatycznych. Zauważmy tylko, że zwykle ci, do których protest powinien dotrzeć, są gdzieś daleko. Przywódcy państw, wojskowi dowodzący operacjami militarnymi, ministrowie, szejkowie, czy inni bogacze decydujący o losach świata: raczej nie stoją w korku na drodze po zablokowaniu Wisłostrady, nie ściskają się przed obrazami w publicznej galerii, czy – przy całym szacunku dla tych placówek – nie tkwią w wąskich rzędach fotelików Opery Krakowskiej, czy w salce teatralnej Cricoteki – pisze nasz publicysta Paweł Królik.
Przerwany spektakl w Operze krakowskiej i odwołane spotkanie z niemiecką noblistką Herthą Mueller – to dwie sprawy, które w ostatnim tygodniu poruszyły część Krakowian. Obydwie mają wspólny mianownik, protesty polityczne, które spowodowały, że Bogu ducha winni odbiorcy kultury nie mogli wziąć udziału w zaplanowanych wydarzeniach.
Pokrótce: propalestyńska grupa protestujących przerwała spektakl „Ariadna na Naxos”, żeby poinformować wszystkich pozostałych widzów, że powstał on w koprodukcji z operą z Tel Avivu. Protestujący zapłacili za swoje bilety.
ZOBACZ TAKŻE: Kraków płacze po Krokusie, czyli jak zabić miasto "troską o miasto"
W przypadku niemieckiej pisarki Herthy Mueller wystarczyło, by jedno z jej publicznych wystąpień odebrane zostało jako bezwarunkowe poparcie dla izraelskiego sposobu prowadzenia wojny, co od razu sprowokowało serię nienawistnych wpisów pod adresem autorki, gdy tylko ogłoszono w mediach społecznościowych wydarzenie z jej udziałem w Krakowie. Dyrektorka Cricoteki ostrzegła więc panię Mueller, że może być niebezpiecznie, a ta przestała odbierać maile i telefony.
Od razu przypomniała mi się akcja aktywistów Just Stop Oil, którzy zupą pomidorową oblali „Słoneczniki” van Gogha w galerii w Londynie; kilka akcji z przyklejaniem się w galeriach sztuki, czy też blokowaniem dróg przez Ostatnie pokolenie, występujące również w Warszawie.
I chcę tutaj dodać, że nie będę oceniał słuszności jakichkolwiek protestów – czy politycznych, czy proklimatycznych. Bo zawsze można podać tyle samo argumentów za, co i przeciw którejś z postaw. Zauważmy tylko, że zwykle ci, do których protest powinien dotrzeć – są gdzieś daleko. Przywódcy państw, wojskowi dowodzący operacjami militarnymi, ministrowie, szejkowie, czy inni bogacze decydujący o losach świata: raczej nie stoją w korku na drodze po zablokowaniu Wisłostrady, nie ściskają się przed obrazami w publicznej galerii, czy – przy całym szacunku dla tych placówek – nie tkwią w wąskich rzędach fotelików Opery Krakowskiej, czy w salce teatralnej Cricoteki.
ZOBACZ TAKŻE: Wariat czy wizjoner? „W Polsce mnie nie chcą? To pojadę do Ameryki” [WYWIAD]
Ale z drugiej strony, kto wie? Może jeden z widzów opery właśnie dzień wcześniej przelał pół wygranej pieniężnej na cel bliski sercom protestujących? Może ktoś czekał na spotkanie z Herthą Mueller by zadać jej tak skomplikowane pytanie, na które nie potrafiłaby odpowiedzieć i musiałaby zmienić swoje zdanie? Może wreszcie ktoś stał w korku w autobusie, bo właśnie jechał do salonu samochodowego odebrać auto wodorowe, tuż po pozbyciu się samochodu spalinowego?
Dlatego uważam, że oprócz karania zgodnego z polskim prawem powinno się również kreatywnie podejść do dobitnego uświadamiania protestujących. Widziałem gdzieś, że w Niemczech odkuto z drogi aktywistę i z kawałem asfaltu na dłoni odesłano do lekarza, gdyż stan ten nie zagrażał życiu, by czyścić mu dłoń na miejscu. Rozwinąłbym tę myśl w kierunku chińskiej tortury, i protestującym na koncertach wręczał słuchawki z zapętlonymi utworami, które przerwali – tak na 24 godziny. Albo z nagranymi utworami Herthy Mueller czytanymi przez autorkę w oryginale.






