• Pozycja: Box 2
Przeczytasz w 2-4 minuty
fot. Pixabay

Kraków śpi źle. Nie przez sumienie, tylko przez Anglika z kuflem, studenta z głośnikiem i turystkę w cekinach. I choć władze powołały już nawet burmistrza nocnego, prawda jest brutalna: z hałasem nie da się wygrać. Można go tylko przebić większym absurdem.

Znowu ta sama dyskusja. Wraca jak bumerang co parę miesięcy, zwykle wtedy, gdy komuś w magistracie lub opozycji przypomni się, że oprócz turystów ktoś w tym centrum jednak mieszka. I że ci ludzie – o zgrozo! – chcieliby czasem spać.

Każda epoka ma swoich bohaterów, a nasza najwyraźniej potrzebuje urzędnika od ciszy nocnej.

I znowu zaczyna się lament: za głośno, za pijani, za tłumnie. A potem kontratak: że przecież Kraków żyje z turystyki, że trzeba rozumieć, że młodzi, że imprezy, że atmosfera. I tak w kółko, od lat. Jak tramwaj na pętli przy Cmentarzu Rakowickim.

Nowy prezydent postanowił nawet działać. Spełnił obietnicę wyborczą i powołał burmistrza nocnego. Brzmi jak przełom, choć tak naprawdę przedłużenie godzin otwarcia toalet dałoby się zrobić bez tworzenia nowego etatu. Ale cóż, każda epoka ma swoich bohaterów, a nasza najwyraźniej potrzebuje urzędnika od ciszy nocnej.

ZOBACZ TAKŻE: Kraków zmienia się w poligon. Miastem zaczną rządzić patoaktywiści i krzykacze

Wymyślono więc, że z hałasem da się walczyć urzędowo. Takie lekarstwo na kaca przed imprezą. Burmistrz miał – a może nadal ma – „zadbać o równowagę między życiem nocnym a komfortem mieszkańców”. Czyli, w teorii, między dźwiękiem przewracanego kufla a snem dziecka z trzeciego piętra. Pracuje już chyba ponad rok, a ludzie jak darli mordę, tak drą nadal.

Bo jak tu realnie walczyć z hałasem? Będzie ten burmistrz chodził po Rynku z decybelomierzem i mówił: „Przepraszam, proszę ciszej śpiewać Don't Stop Me Now, mieszkańcy śpią”?

Bo gdzie są ludzie, tam jest buractwo. Jedni je hodują, drudzy znoszą.

Nie da się wytępić hałasu z miasta, w którym co wieczór przewala się kilka tysięcy ludzi, którzy przyjechali właśnie po to, żeby się drzeć. Nikt nie jedzie do Krakowa, żeby o północy kontemplować Wawel w ciszy. Przyjeżdżają po tanie piwo, szybkie dziewczyny i wolność od wstydu. I dostają to z dokładką.

To nie jest problem Krakowa. To jest problem człowieka w stanie weekendowym. Tego samego, który w Biedronce komentuje głośno tyłek ekspedientki, w samolocie otwiera piwo przed startem, a w sobotę o drugiej w nocy śpiewa „Sto lat” pod cudzym oknem. Nie pomoże burmistrz, nie pomoże straż miejska, nie pomoże nawet święcona woda z mariackiego kościoła. Bo gdzie są ludzie, tam jest buractwo. Jedni je hodują, drudzy znoszą.

Nie udawajmy też świętych. Sam kiedyś byłem studentem. Wracałem z Rynku o czwartej nad ranem, a że droga do domu prowadziła akurat ulicą Kopernika, to wydzierałem się tam pod oknami, wtedy jeszcze szpitala. Czy się tego wstydzę? Z perspektywy czasu – tak. Czy wstydziłem się wtedy? Ani trochę. Gdyby ktoś mi powiedział, żebym był ciszej, to może bym się zamknął. Na pięć minut. Jak kierowca, który zwalnia przed fotoradarem, żeby zaraz potem znowu docisnąć.

ZOBACZ TAKŻE: Polowanie na prywatne konta. Obrzydliwe praktyki hejterów

Władze mówią: trzeba rozmawiać z lokalami, trzeba edukować. Okej. Tylko że lokal chce zarobić, turysta chce wypić, a mieszkaniec chce spać. Spróbuj to pogodzić.

I tu pojawia się pomysł, który wraca co chwilę - opłata turystyczna. Miasto od lat próbuje ją wprowadzić jako formę rekompensaty za intensywne korzystanie z przestrzeni i infrastruktury. W 2024 roku Kraków odwiedziło prawie 15 milionów osób, z czego prawie osiem milionów zostało na noc. Przy stawce czterech złotych za noc, czyli symbolicznego euro, wpływy mogłyby sięgnąć nawet stu milionów złotych rocznie – pieniędzy, które mogłyby wrócić do mieszkańców pod postacią czystszych ulic lub... mocniejszych szyb w oknach.

Centrum Krakowa to nie dziedziniec klasztoru. To otwarty bar. A każdy bar ma swój zapach, swój dźwięk i swoje buractwo.

Problem w tym, że w Polsce wciąż nie ma przepisów pozwalających na wprowadzenie takiej opłaty w miastach. Kraków wraz z innymi metropoliami od lat apeluje do rządu o zmianę prawa. Argument jest prosty: skoro turystyka daje zarobić hotelarzom i restauratorom, niech chociaż trochę odda tym, którzy muszą potem wdychać sobotni smog z kebaba i słuchać „Sweet Caroline” o trzeciej w nocy. Bo w końcu każdy, kto tu przyjeżdża, zostawia po sobie ślad. I nie tylko jest to ślad szminki na kuflu od piwa.

ZOBACZ TAKŻE: Co powstanie w miejsce Krokusa? [WYWIAD]

Nie ma środka na hałas. Tak jak nie ma środka na głupotę. Można karać, prosić, pisać petycje. A i tak w piątek o 2:47 z ulicy usłyszysz: „Ooooo, jeszcze po jednym!”

Można więc tylko pogodzić się z losem. Centrum Krakowa to nie dziedziniec klasztoru. To otwarty bar. A każdy bar ma swój zapach, swój dźwięk i swoje buractwo. Chcesz ciszy? Przeprowadź się do lasu. Ale licz się z tym, że i tam kiedyś ktoś przyjedzie z głośnikiem i odpali Zenka.

Podobał Ci się ten tekst? Udostępnij go znajomym i obserwuj nas w mediach społecznościowych!

To pomaga nam zarabiać. Nie każdy w Krakowie może liczyć na bogatego tatę.

Czytaj także