Kraków to miasto, w którym życie przypomina film. Tyle że scenariusz wciąż piszą ci sami ludzie, a aktorzy grają w nieskończonej pętli te same role. Raz komedia, raz dramat, raz katastrofa ekologiczna, ale obsada niezmienna. I jak tylko pojawia się nowy wątek, na ekran wchodzi on: Łukasz Gibała, samozwańczy bohater każdej miejskiej opowieści.
Tym razem partneruje mu sam Robert De Niro. Tak, ten od „Chłopców z ferajny”. Przyjechał do Krakowa. Nie po Oscara, nie po pierogi, tylko po… działkę pod hotel. W każdym normalnym mieście byłby to krótki news. Ale to przecież Kraków. Tu każdy gość z Hollywood urasta do rangi zjawiska metafizycznego. Więc dostaliśmy cały film. I to od razu z ambicjami moralnymi.
Bo gdy tylko De Niro postawił stopę na krakowskiej ziemi – TEJ ziemi – Gibała znów wszedł w rolę. Tym razem zagrał scenę: „Kolonializm”. W jednym poście zmieścił Kolumba, Cortésa, Błonia, Wawel i własne sumienie. To już nie jest komentarz. To epopeja narodowa w wydaniu facebookowym. Porównał wizytę aktora do podboju Ameryki, jakby De Niro przywiózł w walizce nie plan budowy, tylko krzyż, muszkiety i ospę.
W filmie Gibały świat jest zawsze czarno-biały. Są źli inwestorzy, biedni mieszkańcy i on – samotny sprawiedliwy z Instagrama. Tyle że to już ósma część tej samej serii, a fabuła wciąż ta sama. Tytuł roboczy: „Gibała kontra rzeczywistość”. Budżet: emocjonalny, zależy od tatusia.
Każdy nowy inwestor to dla niego remake „Czasu Apokalipsy”. Każdy deweloper – mafioso z „Chłopców z ferajny”. A każdy projekt powyżej dwóch pięter to już sequel „Mad Maxa” – tylko z mniejszym budżetem i większą liczbą komentarzy na Facebooku.
W jego wizji De Niro nie buduje hotelu. Nie, on „kolonizuje Kraków”. Jakby Hollywood szykowało tu nową superprodukcję: „Zaginione Błonia. Zemsta Dewelopera.”
Problem w tym, że Kraków Gibały istnieje tylko w kinie moralnego niepokoju. Szare miasto, które trzeba zbawić. Mieszkańcy – statyści jego kampanii. A kamera? Zawsze ustawiona tak, żeby widać było, jak bardzo mu zależy.
Bo Gibała gra. Gra coraz bardziej desperacko. Kolejna kampania, kolejna rola, kolejny plakat z hasłem „Tym razem naprawdę”. Krakowskie wybory to dla niego nie polityka – to casting do roli prezydenta. Każdy sezon kończy się tak samo: „To be continued…”
I oto mamy nową odsłonę tego serialu: De Niro – gość specjalny. Gibała – główny bohater. Temat: jak Hollywood zniszczy krakowską łąkę. Publiczność? Ta sama. Recenzje? Zawsze entuzjastyczne, w komentarzach pod jego postem. A potem kurtyna opada. De Niro odlatuje. Hotel pewnie powstanie. A Gibała zostaje – jak zawsze – z kolejnym moralnym zwycięstwem.
Tylko że te jego uznaniowe zwycięstwa nie zamieniają się w miejsce w prezydenckim gabinecie. Bo w tej sadze Gibała – choć gra główną rolę – nigdy nie dociera do napisów końcowych.
De Niro zagrał w „Chłopcach z ferajny”. Gibała w „Chłopcu, który chciał zostać prezydentem”. Film trwa już z piętnaście lat. I wciąż czekamy na ostatnią scenę. Ale on, jak to on, znowu mówi: „Jeszcze jeden sezon…”





















![Stadion Wisły do rozbiórki. W jego miejsce powstanie jeszcze większy obiekt? [WIZUALIZACJA]](/images/thumbnails/lne/thumb_131_147.jpg?c9f77e88d16e60560108548699027025)
