Przeczytasz w 2-3 minuty
Maślona, Gibała, Owca

W krakowskiej polityce trwa właśnie spektakl, przy którym Monty Python wygląda jak sprawozdanie budżetowe. Na scenie: Łukasz Gibała – filozof, wizjoner i samozwańczy pogromca biurokracji. Za nim jego dzielni giermkowie: radni, którzy z mównicy sypią hasłami jak ryżem na weselu.

– "Wywalić na bruk kilkuset urzędników!" – grzmią chórem. Brzmi jak refren rewolucyjnej pieśni. Tyle że zamiast wolności, braterstwa i postępu, czeka nas biurokratyczny paraliż. Bo jeśli wszyscy „leniwi urzędnicy” polecą, to kto zajmie się setkami spraw, które codziennie ciągniemy do urzędu niczym Kinga Gajewska worek ziemniaków do DPS-u?

Gibała to człowiek-orkiestra, a raczej filozof na kredyt od ojca. Urodzony w zamożnej rodzinie, wychowany w dostatku, nigdy nie musiał martwić się, czy starczy do pierwszego. Nie zarzut, broń Boże – fakt biograficzny. Ale zamiast pracować jak zwykli śmiertelnicy, woli filozofować – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. 

ZOBACZ TAKŻE: "Gibała atakuje każdego, kto siedzi w fotelu prezydenta" [WYWIAD]

Od dawna nie darzy urzędników szczególnym szacunkiem. W jednej z poprzednich kampanii uczynił z nich bohaterów satyrycznego spotu, przedstawiając ich jak nieudaczników z biurowego skeczu. Przesłanie było jasne: to nie system zawodzi, tylko ludzie w nim pracują. Od tamtej pory nuta pogardy powraca w jego narracji jak refren: łatwa, efektowna, chwytliwa.

A jego otoczenie? Cała orkiestra samozwańczych reformatorów. Weźmy Łukasza Maślonę – tego, który „żyje dla miasta”, ale wygląda, jakby to miasto żyło dla niego. Bo żyje wyłącznie z diety radnego. Nie czuje ciężaru prawdziwej pracy, ale wie dokładnie, jak powinna wyglądać efektywna praca innych.

Aleksandra Owca – aktywistka, gwiazda lewicy, która również żyje na nasz rachunek, bo „uczciwej pracy” nie ma. Poza byciem radną, oczywiście. A jednak i ona dołącza do chóru: „Mniej urzędników, więcej akcji!”. Brzmi odważnie, tylko że każda taka „akcja” kończy się chaosem, z którego wyłaniają się jedynie populistyczne hasła, konferencje i selfie z sesji.

Przyznam się do czegoś. Kiedyś uważałem, że strażnicy miejscy to darmozjady zajmujący się błahymi sprawami. Do momentu, aż ktoś mi powiedział: „Idź do pracy w straży miejskiej – mamy wakaty”. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Że dostaje się nie pieniądze, tylko trud i odpowiedzialność, że trzeba się mierzyć z zarzyganymi żulami i codziennym bałaganem. Ja już, na szczęście, wyszedłem z tej mentalnej piaskownicy. Ale Gibała i całe jego zaplecze nadal w niej tkwią. W Biuletynie Informacji Publicznej co chwilę pojawiają się ogłoszenia o pracę w urzędzie. Wymagania spore, odpowiedzialność ogromna, prestiż żaden, a pensja niższa niż na kasie w Biedronce. Chętnych niewielu.

ZOBACZ TAKŻE: Kraków zbankrutuje?! Oto wszystko, co MUSISZ wiedzieć o budżecie [WYWIAD]

W tym krakowskim cyrku najłatwiej machać szabelką, gdy samemu nie trzeba sprzątać po bitwie. Kraków to nie abstrakcja, tylko żywe miasto – z korkami, śmieciami i tysiącem spraw, które ktoś musi załatwić. A ci, którzy nigdy nie orali ani w biurze, ani w fabryce, teraz uczą nas, jak orać urząd. „Wywalić kilkuset!” – mówią z zapałem, jakby to była gra komputerowa, a nie życie ludzi. Bo za każdą „czystką” stoi setka rodzin z kredytem, dziećmi i lodówką do napełnienia.

Szanowni radni, zanim znów wyjdziecie na mównicę, usiądźcie choćby jeden dzień za tym biurkiem, które tak chętnie byście opróżnili. Posłuchajcie telefonu od wkurw***ego mieszkańca, podpiszcie setkę papierów, policzcie błędy w jednym wniosku. Może wtedy zrozumiecie, że populizm nie zastąpi pracy, a miotła to słaby symbol reformy.

Podobał Ci się ten tekst? Udostępnij go znajomym i obserwuj nas w mediach społecznościowych!

To pomaga nam zarabiać. Nie każdy w Krakowie może liczyć na bogatego tatę.

Czytaj także